[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w butach, a to zagłuszało ewentualne inne odgłosy, które mogły mieć
zdecydowanie większe znaczenie. Zatrzymałam się więc i błyskawicznie
obejrzałam za siebie. Kosodrzewina wyglądała jak piana z płynu do kąpieli
unosząca się na wodzie. Wytężyłam wzrok. Wydawało mi się, że ktoś za nią
przykucnął. Miałam wrażenie, że widzę gdzieniegdzie jaśniejsze plamy,
które lekko, nieznacznie prześwitywały przez jej gąszcz. A więc byłam
śledzona, ktoś za mną podążał. Byłam pewna, że nie jestem tu sama. Nagle
coś rzuciło się na mnie i niemal powaliło na ziemię. Z trudem utrzymałam
równowagę, ale zachwiałam się i mimowolnie zrobiłam kilka kroków do
tyłu. To coś ciągnęło mnie teraz, pchało, wlokło, zapędzało w kierunku
niebezpieczeństwa. W stronę niewiadomego. Zbliżyłam się do
niezidentyfikowanej wrogości.
To wiatr uderzył we mnie ze złowieszczym świstem. Jego kolosalny
podmuch rzucił mi się do gardła& Nie miałam na co czekać. Zebrałam
wszystkie siły, rzuciłam się do przodu i nie oglądałam za siebie.
*
Dotarłam do postoju taksówek. %7ływa. Stało ich kilka w jednym rzędzie. Przy
jednej zauważyłam dwóch rozmawiających kierowców. Podeszłam do
pierwszej i zapukałam lekko w szybę. Nie miałam wielkiej zadyszki,
starałam się spokojnie oddychać. Wsiadłam do auta i teraz dopiero
poczułam, że mięśnie mam napięte aż do bólu. Pomasowałam prawą ręką
kark. Gdy ją uniosłam, cała się trzęsła. Okej uspokoiłam się w duchu.
I rzeczywiście wreszcie odetchnęłam z ulgą.
*
Szybko okazało się jednak, że mój spokój i odprężenie były pozorne
i krótkotrwałe. Gdy tylko wysiadłam z taksówki, która podwiozła mnie pod
sam dom, znów ogarnął mnie dziwny niepokój. Intuicyjnie wyczuwałam, że
ktoś nadal mnie obserwuje, ktoś mi się przygląda. Czułam na sobie czyjś
wzrok, jakiś chłód przebiegł mi po plecach. Patrzyłam na oddalające się,
ginące stopniowo w mroku nocy światła samochodu. Wyglądały jak
czerwone, przekrwione ślepia. Po chwili rozpłynęły się w ciemności.
Rozejrzałam się czujnie i badawczo wokół siebie. Niemal na pamięć znałam
tę okolicę. Domy stojące w jednym szeregu miały pomiędzy sobą dość duże
odstępy. Były otoczone parkanami z kamienia, drewnianych desek i stali,
a także naturalnymi murami z gęsto posadzonych, równo przystrzyżonych
tui. Jeden z domów był nawet opasany wstęgą zielonych cisów. Wokół było
wiele miejsc i zakamarków, w których mógłby się ewentualnie ktoś
przyczaić i pozostać niezauważonym. Nie byłam spanikowana, lecz uważna
i ostrożna, wyczulona na najmniejszy odgłos i ruch. Wkładając klucz do
zamka w bramce, obserwowałam jednocześnie, co dzieje się za mną, obok
mnie, przy rozłożystym klonie palmowym. Niespodziewanie klucz stawił
opór, nie mogłam go przekręcić w żadną stronę. Nagle odniosłam wrażenie,
że coś nadciąga. Powietrze naparło na mnie z wielką mocą. Poczułam się,
jakby ktoś wcisnął mi w usta zwiniętą, brudną szmatę. To wiatr wepchał się
siłą w moje płuca. Podrażnił mi krtań i wywołał chwilowy bezdech, a zaraz
potem atak suchego kaszlu. Czułam na plecach czyjś zimny oddech. Lekko
zamroczona szarpnęłam klucz. Przekręcił się z cichym zgrzytem, a ja
błyskawicznie pchnęłam bramkę i znalazłam się w ogrodzie. Zatrzasnęłam
ją gwałtownym ruchem i nie oglądając się za siebie, kilkoma susami
pokonałam ścieżkę i stanęłam przed frontowymi drzwiami. Teraz dopiero
spojrzałam w tył, obracając w palcach pęk kluczy i szukając tego właściwego.
Ogród tonął w cieniach, które poruszały się bezszelestnie, jakby chodziły na
palcach. Kruczoczarna chmura przytępiła róg księżyca. Wiatr zawył głucho,
ale nie wprawił niczego w mocniejszy ruch. Nie podobało mi się to
wszystko. Natrafiłam na właściwy klucz. Włożyłam go do zamka, nie tracąc
ani procenta czujności. Gładko jak po maśle przekręcił się w prawo.
Delikatnie pchnęłam drzwi kolanem i bez przeszkód wślizgnęłam się do
środka. Z pośpiechem, ale po cichu, żeby nie zbudzić Emilii, zamknęłam je
z wielką dokładnością. Już miałam pójść na górę do swojego pokoju, ale coś
mnie tknęło i zbliżyłam twarz do małej szyby z witrażem, która była
wmontowana w drzwiach. Latarnia po drugiej stronie ulicy zamigotała
kilkakrotnie i zgasła. Nie chciałabym teraz znalezć się po drugiej stronie
pomyślałam i wycofałam się w głąb domu.
Rozdział X
Zmierć przytłacza. Dobija, rani, zabija. Dotyka namacalnie tych, co odeszli,
i uderza dotkliwie tych, co zostali. Zadaje cios. Atakuje i napiera. Napada.
Bez litości. Z niewidzialnym, zwycięskim uśmiechem na niewidocznych
ustach.
Bez smaku. Bez zapachu. Bez kształtu. Bez życia.
A jednak rozrywa serce, duszę i umysł jak powietrze balon.
Intruz. Natręt. Wróg. Nieprzyjaciel.
Wczepia się, wrzyna, wpycha, zagłębia. Gorsza niż rzep, agrafka,
implant.
Nie do zwyciężenia. Tu, na ziemi.
%7ładen oręż, żadna broń nie da jej rady.
Skacze z kwiatka na kwiatek. Zarzuca sieć. Gra w wyliczankę. Zmienia
ludzi jak rękawiczki.
Samotna i znienawidzona.
Naprzykrza się. Narzuca. Jak nieproszony gość. Nie sposób jej polubić
ani zrozumieć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]