[ Pobierz całość w formacie PDF ]

oczy. Nie mogła zaprzeczyć prawdzie.
- Kochałam cię wtedy.
Jefferson wyciągnął do Marissy rękę, łamiąc zasady, które
ustalili na inny czas, który właśnie się zakończył. Otoczył ją
ramionami i przytulił, a ona przylgnęła do niego.
- To dobry początek, który na razie mi wystarczy - powiedział.
Musnął ustami jej włosy. - Dojdziemy do wszystkiego po kolei.
Wcześniej czy pózniej rozwiążemy wszystkie trudne sprawy.
Wszystkie - powtórzył ponuro, przypominając sobie o Menendezie.
76
RS
ROZDZIAA SZÓSTY
- Ach! - Marissa zsiadła z ulgą z konia, a właściwie zsunęła się z
siodła na ziemię. Wyprostowała się z kolejnym jękiem. Była cała
zesztywniała, przepocona i brudna. Ale czuła zadowolenie z odbytego
wysiłku, z długiego ćwiczenia mięśni;
Dzień zaczął się tak jak zwykle. Wstała o piątej, o wpół do
szóstej podała śniadanie. O szóstej karmiła już konie. Potem szkoliła
piękną młodą klacz którą zaczęła nazywać Bonita. Dzisiejsze
szkolenie było długie. Nie dlatego, żeby Bonicie zle szło. Przeciwnie,
widać było, że klaczy podoba się tor co robi. Okazywała się zdolnym i
pracowitym wierzchowcem. Dobrze czuła jezdzca.
Słońce stało już wysoko i zrobiło się bardzo gorąco. Był już
początek lata. Zakończywszy szkolenie klaczy, Marissa wybrała się na
drugÄ… jazdÄ™ z Jeffersonem do ciénaga. Cade powiedziaÅ‚, że wÅ‚aÅ›nie
tak Savannah Cody nazwała oddaloną część kanionu, kiedy była
jeszcze dziewczynką. Przyjeżdżała wtedy często do kanionu,
zmęczona panującą w domu atmosferą.
Najdalsza część kanionu w niczym nie przypominała moczarów,
co oznaczała nadana przez dziewczynkę nazwa. Ale nazwa ta
pasowała jakoś, zdaniem Marissiy do tamtego miejsca.
Kiedy wracali z Jeffersonem z głębi kanionu po raz pierwszy,
Marissa czuła w sobie rozpoczynającą się przemianę. Jeszcze nic
konkretnego, ale coś, co dawało nadzieję na lepszą przyszłość. Na
77
RS
nowe życie. Dziś pojechali tam wyłącznie do pracy. Razem
przeprowadzili stado w pobliże domu.
Zadanie było męczące, ale nie przesadnie trudne. Zawsze któryś
koń odchodził na bok i trzeba było zawracać go z powrotem na szlak.
Mimo to, stado trzymało się jednak razem. Marissa gwizdała i wołała
cały dzień, aż zdarła sobie gardło. Wieczorem mięśnie nóg odmawiały
jej już posłuszeństwa. Cała pokryta była czerwonawym pyłem, który
powchodził jej nawet między zęby. Zdjęła z Lady siodło i napoiła
klacz. W istocie - Marissa od niepamiętnych czasów nie czuła się tak
dobrze.
Zostawiwszy konia, podeszła do płotu i popatrzyła, jak dwa
stada się mieszają. Roześmiała się.
- Piękny widok, co? - zawołał Jefferson, który napoił właśnie
swojego wierzchowca. Był równie brudny i zmęczony, ale i równie
zadowolony. Marissa popatrzyła na niego. Był piękny. Miał
muskularne, nawykłe do pracy szerokie ramiona, płaski brzuch,
prężne uda, mocne, długie nogi. Wyjątkowo przystojny mężczyzna.
Mężczyzna, który przybył do niej, kiedy potrzebowała jego
pomocy. I dzielił z nią tę obecną chwilę.
- Nie wyobrażam sobie piękniejszego miejsca - odpowiedziała.
- Ciężki dzień, co? Czy nie wymęczyłem cię za bardzo,
kochanie?
Teraz już ciągle nazywał ją  kochanie". Pomimo żałoby i wciąż
obecnego poczucia winy, Marissa czuła w sobie kojące ciepło za
każdym razem, kiedy tak do niej mówił. Nauczyła się powstrzymywać
78
RS
przed wpatrywaniem siÄ™ w niego czy dotykaniem go, ale to
zachowanie wydawało się jej już sztuczne.
- Dzień był męczący, ale przyjemny i pożyteczny. Nie
wymęczyłeś mnie za bardzo. Nigdy mnie nie męczysz. Dobrze czuć
się przydatną. W Argentynie często jezdziłam konno.
- Ale tylko dla przyjemności. Nie tak.
- Rzeczywiście. Czasami uciekałam. Kiedy na mnie nie
patrzono, jezdziłam mniej statecznie.
- Zwłaszcza z Juanem.
- Tak. Z Juanem mogłam być sobą. Nazywa mnie  Rissa" od
dnia moich piątych urodzin. - Zacisnęła ręce, przypominając sobie
bolesne przeżycie. - Właśnie zdiagnozowano wtedy chorobę mojej
mamy. Ojciec był pochłonięty nią i interesami. Zawsze
przeszkadzałam. Byłam żywym dzieckiem, zbyt żywym dla chorej
matki i zapracowanego ojca. Tata postanowił więc zakorzenić we
mnie jakąś pasję. Najłatwiej było o konie. W estancii był Juan -
młodziutki, znakomity jezdziec. Najlepszy. Tego dnia zostałam
oddana mu pod opiekÄ™.
- To nie był najgorszy pomysł. - Jefferson nigdy nie poznał
rodziców Marissy i nie zdoła wybaczyć im tego, że sprzedali ją za
własny dobrobyt. Ale przynajmniej dali jej wyjątkowy prezent w
postaci Juana.
- Nawet z pomocą Juana nie okazałam się idealną córką, jakiej
potrzebowali moi rodzice - ciągnęła Marissa.
- Byłam dla nich obciążeniem. Dla Juana - nigdy. On oczekiwał
tylko tego, żebym była sobą. Znał mnie tak dobrze, jak ja samą siebie.
79
RS
Rozumiał mnie lepiej niż ktokolwiek inny. - Marissa popatrzyła na
Jeffersona, w którym postrzegała wszystkie cechy swojego
wymarzonego mężczyzny. - Lepiej niż ktokolwiek inny, poza tobą -
dodała.
Cade milczał i nie poruszał się.
- Kiedy wróciłam do Argentyny i wyszłam za Paula -
kontynuowała - tylko Juan rozumiał, że potrzebuję jakiegoś zajęcia.
Pragnęłam pracy, jak głodny pragnie jedzenia. Ciężkiej pracy, która
zajmowałaby mnie fizycznie i psychicznie, ogłupiała mnie wręcz.
Juan wiedział, że tylko wtedy mogłabym złagodzić swój ból z powodu
straty, jaką poniosłam.
- Czy masz na myśli utratę tego, co mogło być z nami? - upewnił
się Jefferson. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnos.opx.pl
  •