[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ruszyli do ataku, obsypując jego osobę obelżywymi przekleństwami oraz epi-
tetami, i po raz pierwszy od wielu lat został zmuszony do wykorzystania w walce
ogromnej potęgi Agitarian. On, niewielkich rozmiarów satyr, był, jak i inni, wład-
cą elektryczności; uodporniony na skutki jej działania, mógł gromadzić w ciele
ładunek tysięcy woltów, by wyładowywać go selektywnie na odległość przy po-
mocy długiego, pokrytego płaszczem miedzi, stalowego pręta zwanego tastem.
Zawsze dysponował sporym ładunkiem spoczynkowym, niezbędnym dla zacho-
wania zdrowia, który wzrastał, gdy jego wełnista sierść generowała statyczne ła-
dunki podczas chodzenia.
Twosh z Kupca miał rację: Ecundianie z załogi byli przemiłymi istotami w
porównaniu ze swymi ziomkami w ojczyznie.
Nie rezygnował z poszukiwań, ponieważ wierzył w tę dziwną, napotkaną
przed dwudziestu laty kobietę. Ona nie mogła się zmienić. Wspomniał jej zakoń-
czony powodzeniem lot i niewyczerpaną pomysłowość. Dziwił się, w jaki sposób
oni zdołali uwięzić ją na tak długo.
Rzut oka na mapę przekonał go, że będzie miała tylko jeden cel: Gedemondas,
miejsce, które stało się jej obsesją. Był razem z nią w tym zimnym sześciokącie;
patrzył, jak moduł silników zostaje strącony od echa krzyku widzów stłoczonych
w dolinie; obserwował, jak jednostka przebija skorupę lawy i ulega stopieniu. Jed-
105
nak nikt z obecnych tam nie przypominał sobie, by widział tajemniczych Gede-
mondian. Jedynie Mavra upierała się, że nie tylko spotkali się z nią, lecz także ją
gościli, że obce, śnieżne istoty zdołały w niewyjaśniony sposób zahipnotyzować
wszystkich prócz niej.
Czasami w snach wydawało się Renardowi, że ich widzi, i od czasu do czasu
niepokoiło go, że być może ona miała rację  jak dotąd nie myliła się nigdy.
Agitariańskiemu psychiatrze nie udało się, mimo wykorzystania najwymyślniej-
szych technik odczytywania umysłów, obnażyć żadnych zablokowanych wspo-
mnień, więc koniec końców Renard wierzył, że to on, a nie Mavra ma rację i że
jego sny są odbiciem jej złudzeń, zwielokrotnionych przez jego szacunek do niej.
Mimo wszystko Gedemondas był jedynym sensownym miejscem na trasie jej
ucieczki; ona nigdy nie popadała w panikę, nigdy nie dawała za wygraną i nigdy
nie robiła niczego bez celu.
Jedynym połączeniem lądowym pomiędzy Ecundo i Wuckl była trzystupięć-
dziesięciopięciokilometrowa granica z rozciągniętym wzdłuż niej skutecznym,
elektrycznym ogrodzeniem. Zaczął od krańca południowo-wschodniego. Posuwał
się po lądzie i w powietrzu wzdłuż granicy, szukając jakichkolwiek śladów, które
mogłyby wskazywać na jej przekroczenie. W pobliżu granicy mieszkało niewielu
Wuckli; nie miał im tego za złe, bo znał obrzydliwe usposobienie ich sąsiadów i
ich brutalne maniery przy stole.
Raptem, nieco dalej niż w połowie drogi, Renard zauważył, że na sporej po-
łaci urządzono park krajobrazowy z rezerwatem dzikiej przyrody oraz że w lesie
znajduje się niewielki kompleks zabudowań. Tuż przed nim stała stacja transfor-
matorów, która zasilała prądem i monitorowała następny kilometr ogrodzenia. Do
tej pory przy każdej się zatrzymywał i rozmawiał z osobliwymi istotami, które je
obsługiwały, wszystko na próżno.
Nagle spostrzegł Wuckla, wychodzącego ze stacji transformatorowej, to była
jedna z około dwudziestu pozbawionych obsługi, więc zniżył się, aby przeprowa-
dzić kolejną rozmowę.
Dziób tego Wuckla, jak to u nich bywa, rozdziawił się na wszystkie cztery
strony, a głowa kiwała się tam i z powrotem. Wprawił go w zdumienie widok
latającego konia, który obniżył lot i wylądował.
Renard szybko zeskoczył z siodła i stanąwszy na dwóch cienkich, kozich no-
gach, podszedł do Wuckla.
Wuckl gapił się ze zdziwieniem.
 Dzień dobry i tobie  odparł nieco niepewnie. Popatrzył na Domaru z
mieszaniną zachwytu i lęku.
 Odbyłem daleką i długą podróż, szukając kogoś, kto wygląda o tak  po-
wiedział Renard, wyciągając fotografię Mavry Chang, dostarczoną przez Ortegę.
Wuckl wziął ją do ręki i obejrzał, raptownie podniecony. Renard domyślił się,
że to podniecenie i zdenerwowanie,! choć wydawało się, że dostał konwulsji.
106
 O co chodzi?  zapytał zaniepokojony.  Widziałeś ją?
 D. . . dwoje takich  wyjąkał Toug.  Jakieś dziesięć, sześć dni temu.
Przyniosłem ich z miejsca, gdzie przedzierali się przez ogrodzenie.
Renard poczuł zdenerwowanie i podniecenie.
 Oni. . . oni nie zostali zabici, prawda?
Głowa Wuckla zatoczyła koło, co znaczyło: nie.
 Zabrałem ich do gajowego.  Sprawiał wrażenie zmieszanego.  Twier-
dzisz, że oni nie. . . nie b. . . byli zwierzętami?
Renarda nagle opadły złe przeczucia.
 Byli ludzmi. Jedynie pod inną postacią.
 O, rety!  wydusił z siebie Toug i niemal wyszeptał:  Chodzmy lepiej
jak najszybciej do gajowego.
Renard złapał lejce Domaru i podążył za zaniepokojonym stworzeniem, nie-
pewny, jak wyjaśnić strapienie Wuckla, jednakże przeczuwał coś niepomyślnego.
Reakcja Touga była niczym w porównaniu z zachowaniem gajowego, który,
po wysłuchaniu całej historii, uzmysłowił sobie, co uczynił.
 Nie tknąłem mózgów  powiedział im z pewną ulgą.  Jeśli nie było
trwałej szkody od porażenia prądem, skutki kuracji aklimatyzacyjnej ustąpią po
kilku dniach, posłużyła ona głównie ustanowieniu zwierzęcych czynności rutyno-
wych i zmianie nabytych wzorów zachowania.
 Czy to jest odwracalne?  zapytał przestraszony Renard.
Gajowy zastanowił się.
 W większym lub mniejszym stopniu tak. Dokładna dokumentacja foto- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnos.opx.pl
  •