[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Tata Marceli zerknął ze zdziwieniem na telefon. Jerzy odgadł, że miano go zawiadomić o
przyjściu Marysi i nie zrobiono tego. Serce zabiło mu żywiej. Znów odstawił szklankę na
podłogę.
Ulicą Prostą szedł sobie powolutku sędziwy weteran powstania styczniowego w
charakterystycznym szynelu z amarantowymi wyłogami. Mijający go mężczyzni uchylali czapki
i kapelusze, kobiety z dziećmi napominały pociechy by się ukłoniły.
Dwóch młodzieńców w pomiętych marynarkach i kraciastych cyklistówkach,
czuwających przy jednej z bram, natychmiast zwróciło na staruszka uwagę. Tym większą, że
szedł w ich stronę.
Rysopis się nie zgadzał. Ten weteran miał długą, siwą brodę i kusztykał o lasce,
powłócząc wyraznie lewą nogą, najwyrazniej po wylewie. Cóż, bohaterskich staruszków było w
Warszawie jeszcze około stu, więc widok nie był tak całkiem rzadki. Mimo to dwaj strażnicy
poważnie się zaniepokoili, kiedy weteran skręcił właśnie w ich bramę.
 Pan szanowny uważa?  Apasz zdjął oprychówkę zanim zapytał.
 Do pani Kwiecikowskiej, pod siódemkę&  odparł staruszek, patrząc ze
zdziwieniem, że ktoś ośmiela się go zaczepiać. Mówił niewyraznie, widać po wylewie i z
językiem był kłopot.
Ale stara Kwiecikowska rzeczywiście mieszkała pod siódemką. %7łyła z haftowania
obrusów i sztandarów. Dalej pytać już nie uchodziło.
 Pan szanowny przechodzi  rozstąpili się, ale jeszcze upewnili, że weteran podreptał
do właściwej klatki schodowej. Wyjątkowo wolno wdrapywał się na schody, więc
zniecierpliwieni wrócili na stanowisko w bramie. Nie mogli dalej śledzić staruszka, bo koniec
końców kazano im uważać na dziewczynę&
Pan Hiacyntus odczekał minutę, upewnił się, że podwórko opustoszało i pochyliwszy się
nisko, śmignął na skos do przeciwległej klatki. Gdyby ktoś przypadkiem na niego spojrzał, z
dużą pewnością wziąłby go za dziecko. Staruszkowie przecież nie biegają tak szybko. Mało który
dziadek potrafiłby też wspinać się po schodach równie sprawnie i cicho&
Kamienica miała pięć pięter i poddasze. Na podeście między czwartym a piątym piętrem
przechadzał się kolejny strażnik. Widok weterana wręcz go zelektryzował.
 Którędy do pani Kwiecikowskiej?  zagadnął przyjaznie staruszek.
 Pomyliliście, dziadku, klatki.
 %7łe niby jak?  weteran przystawił dłoń do ucha.
 Po&
Dłoń, która miała poprawić słuch, zacisnęła się nagle na gardle opryszka. Palce były
żylaste i zaskakująco silne. Równocześnie wyciągnięty z laski sztylet przebił strażnikowi serce i
przygwozdził go do ściany.
Ludzie nigdy nie umierają natychmiast. Nawet jeśli są kompletnie zaskoczeni,
zaszokowani i mają serce przebite na wylot długą, wąską klingą. Pan Hiacyntus dzielnie zniósł
bezładny grad ciosów, które strąciły mu czapkę i zerwały przyklejoną brodę. Okres służby w
sztyletnikach miejskich miał krótki, ale z wprawy nie wyszedł, gdyż w Bułgarii, w
siedemdziesiątym ósmym walczył w zwiadzie. Pan Hiacyntus nie pozwolił umierającemu się
wyrwać, ani nabrać tchu. Gdy ciało zwiotczało, delikatnie opuścił je na podłogę. Weteran
zostawił sztylet w piersi ofiary, za to pieczołowicie upchnął w kieszeni płaszcza brodę kolegi
Wincentego. Jemu nigdy nie rosła, nie wypadało zgubić. Potem podniósł rogatywkę i ucałował
orzełka. Nad zabitym zrobił znak krzyża.
Staruszek uznał, że musi chwilę odpocząć. Trochę się jednak zasapał& Wygodnie oparł
się o poręcz i obserwując schody poniżej jeszcze raz, dla porządku przeanalizował cały plan.
Marysia była rozsądną dziewczyną i nie zrobiła melodramatu. Zwłaszcza, że uprzedzono
ją o możliwości zajścia takiej sytuacji. Oczywiście, że drżała z obawy o Jerzego, ale górę wzięło
zaufanie do wujaszka i babci Ireny, którą weteran przezornie wtajemniczył. Pani Mierzejewska
zamiast lamentować, niezwłocznie przewertowała nowiutką książkę telefoniczną, sprawdzając
kto jeszcze mieszka pod podanym Marysi adresem. Hafciarka sztandarów była niewątpliwym
darem od Boga. Pan Hiacyntus sprowadził stróża, który poczuł się ogromnie zaszczycony mogąc
założyć mundur styczniowego weterana, też pożyczony od kolegi Wincentego i tak ubrany, o
uzgodnionej porze zaczął podlewać kwiaty w oknie. %7łółty płaszczyk i niebieską chustkę Marysi
założyła panna Madzia z naprzeciwka i udała się na krótki spacer ulicą Zielną. Tam, w
przechodniej bramie, błyskawicznie zdjęła chustę oraz wierzchni płaszcz, upchnęła je w torbie i z
domniemanej blondynki stała się z powrotem naturalną brunetką w bordowej jesionce. Po drugiej
stronie kamienicy, panna Madzia wtopiła w tłum na Marszałkowskiej i bez problemu wróciła do
domu. Pan Hiacyntus z kolei wymknął się przez kuchenne schody i dziurę w płocie koło
śmietnika. Warunki bojowe uzasadniały naruszenie powagi munduru. Pół godziny potem, babcia
Irena miała zejść do pobliskiego sklepu i stamtąd zadzwonić do Wieniawy. Jak dotąd rodzina i
sąsiedzi współdziałali jak w zegarku.
Weteran ruszył znów schodami w górę. Drzwi na poddaszu& To te! Podszedł starając się
stąpać jak najlżej i delikatnie, nieśmiało zapukał&
Tata Marceli wzmógł czujność. Nawet na ułamek sekundy nie spuszczał z Jerzego
wzroku ani broni. Gospodarz wyraznie chciał zażądać wyjaśnień przez telefon, ale drugie
pukanie skłoniło go do zmiany zdania.
Podszedł do drzwi, kierując w ich stronę pistolet.
 Wasiek, to ty?  zapytał półgłosem.
Po drugiej stronie wybuchła bomba.
Kula ognia, dymu, drzazg z ćwierci wyrwanych drzwi, uderzyła w pierś Tatę Marcelego,
porywając go za sobą i ciskając w otwarte okno. Nie było duże, trudno było przez nie wypaść, ale
siła wybuchu zwinęła następcę Razguninowa w chiński paragraf i lekko przetłoczyła przez
framugi. Tylko majtnęły się w górę nogi w trzewikach od Baty. Jakby go Bóg zdmuchnął&
przemknęło Drwęckiemu. Sekundę pózniej rozległ się łoskot ciała roztrzaskującego się na bruku
podwórka.
Jerzy nie zrobił nic. Nawet nie uchylił się przed urwaną klamką, która omal nie wyrżnęła
go w ucho. Otrzezwił go dopiero widok padającej na podłogę parabelki. Chciał ją podnieść, ale
zrezygnował. W zdeformowanym kabłąku spustowym tkwił urwany, zmiażdżony palec&
Zamiast po broń, Drwęcki skoczył do okna. Wychylił się. Ciało Taty Marcelego leżało w
olbrzymiej kałuży krwi. Dwóch opryszków wybiegło z bramy do trupa. Popatrzyli na niego,
potem w górę i zobaczywszy komisarza rzucili się do ucieczki. Zaraz jednak cofnęli się z
powrotem, podnosząc ręce do góry. Na podwórko wpadli żołnierze z karabinami. Za nimi wszedł
Wieniawa. Ułani jednak w porę&
Jerzy odwrócił się. W pokoju było siwo od gryzącego w gardle dymu. Ze zdumieniem
rozpoznał zapach czarnego prochu. Kto, u licha, robi bomby z tak przestarzałego materiału
wybuchowego?! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnos.opx.pl
  •