[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ny popelinowy skafander z kapturem obramowanym białym futerkiem. Czerwona plama jej skafandra, odci-
nająca się wyraznie na śniegu, nasunęła mu porównanie tego szeregu potykających się ludzi do jakiegoś peł-
zającego stwora.
W tej wędrówce dziewczyna była dla niego obiektem szczególnej troski. Polecenie szefa brzmiało wyraz-
nie: ,,Jesteś odpowiedzialny za jej życie i zdrowie. Zresztą i bez tego doskonałe rozumiał, jakie grozi jej nie-
bezpieczeństwo.
Odkąd napisała list do Wydziału Paszportów i Dowodów Osobistych Komendy Stołecznej MO z pyta-
niem, czy po wyjściu za mąż uzyska paszport i będzie mogła wyjechać do Durbanu, zachodziła obawa o jej
życie. Rozmowa w hallu kina z Marianem Kowalskim dawała dużo do myślenia.
Wiadomo było, kim jest Kowalski. To że niepoślednią rolę odgrywał w sprawie  Turysty", można było
stwierdzić na podstawie już zgromadzonych faktów. Czy był jednak grozny? Co mógł przedsięwziąć w sto-
sunku do niewygodnych świadków, jak Beata, jeśli doszedł do wniosku, że milicję może zainteresować jej
opowiadanie. Przecież trwają przygotowania do ślubu i staranie o wyjazd do Durbanu Magdy.
Mimo wczesnego popołudnia zapadał już zmrok. Nic dziwnego, był to przecież jeden z najkrótszych dni
w roku: dwudziesty czwarty grudnia. Wkrótce miały zapaść ciemności, a tego Ciszkowski obawiał się naj-
bardziej. Pragnął, aby dotarli do schroniska jeszcze przed zmrokiem. Po ciemku nietrudno upozorować wy-
padek.
Co chwila unosił głowę, aby spojrzeć w kierunku czoła grupy. I niezmiennie widział kroczącą za prze-
wodnikiem Beatę. Schroniska jeszcze nie było widać. Podchodzili do niego od strony, gdzie było zasłonięte
przez strome wzniesienia. Kapitan nie zauważył, żeby ktoś zmieniał szyk, opózniał tempo marszu czy starał
się wyprzedzić innych, by zbliżyć się do Beaty. Odetchnął z ulgą, kiedy wreszcie ukazało się schronisko, i
zaraz potem pierwsi z ich grupy zniknęli za otwartymi drzwiami.
Gdy wchodził do środka, rozdzielano juz pokoje. Na górze umieszczone zostały kobiety i przewodnik.
Mężczyzni rozkwaterowali się na dole. Nie pozostawiono im wicie czasu na odpoczynek i odświeżenie się;
za godzinę mieli zasiąść do wigilii.
Ciszkowskiemu wypadło dzielić pokój z dwoma uczestnikami wyprawy. Kiedy stanął przy swoim łóżku
i zaczął rozglądać się, gdzie tu ulokować plecak, do jego uszu dobiegł suchy odgłos wystrzału. Rzucił się do
drzwi. Pchnął je gwałtownie i chciał wbiec na schody wiodące do pokoju Beaty  kiedy, już w drzwiach,
znieruchomiał. Zobaczył wstążkę dymu, unoszącego się na korytarzu. Strzał  i to z korkowca  oddany
został tu, na dole. Poczuł rozchodzący się zapach siarki.
Głupi żart czy zasadzka?  zastanawiał się Ciszkowski. O mało się nie zdemaskował już na samym
wstępie. Jedna z tych osób. które wystawiały teraz głowy zza uchylonych drzwi, dostrzegłaby go wchodzą-
cego czy wychodzącego z pokoju Beaty. Od razu byłoby jasne, że jest pracownikiem milicji, który natych-
miast skojarzył strzał z zagrożeniem życia Beaty. Sprytne to było, nie ma co, pomyślał.
Spojrzał de góry. Dziewczęta również wyszły z pokoju, aby dowiedzieć się, co się stało. Wśród nich by-
ła Beata. Z zaciekawieniem spoglądała w dół.
 Panowie, panowie, komu się zachciewa łych dziecinnych żartów  grzmiał z góry przewodnik, wy-
cierając sobie twarz ręcznikiem.
 Widocznie ktoś już wita święta  odezwał się jeden z uczestników.
Na choince paliło się kilkanaście świeczek. Z kominka, gdzie płonęły suche szczapy, rozchodziło się mi-
le ciepło. W świetlicy schroniska panował półmrok. Trzaskający ogień i migotliwe światło świec odbijało się
na twarzach zebranych.
Ostatni przyszedł przewodnik. Powód jego spóznienia był oczywisty dla wszystkich: dużo czasu musiał
poświęcić na toaletę. Starannie wygolony, z ułożoną czupryną, w dokładnie wyprasowanej flanelowej koszu-
li, robił wrażenie wypoczętego, jakby nie miał za sobą całodziennego marszu.
 Moi państwo  przewodnik objął od razu funkcję gospodarza.  Jesteśmy wszyscy młodzi, więc
proponuję, żebyśmy mówili sobie po imieniu. To scementuje naszą grupę i pozwoli nam mile spędzić święta
w tym schronisku.
Lekka siwizna na skroniach i  mimo sportowego trybu życia  zaokrąglający się już brzuszek by-
najmniej nic przeszkadzały mu uważać się za jednego z nich.
 Jesteśmy z różnych miast  kontynuował.  Proponuję zatem, żeby każdy z nas przedstawił się,
powiedział, skąd pochodzi i czym się zajmuje.
Nikt nie sprzeciwiał się tej propozycji. Zwłaszcza Ciszkowskiemu przypadła ona do gustu. Nie liczył na
to, że tak prędko uda mu się usłyszeć coś o każdym z ich grupy.
 Proponuję, żeby również podać swój stan cywilny  silił się ktoś na dowcip.
 Z tym dajmy sobie spokój. W końcu to nie jest aż tak ważne  ostudził go przewodnik.  Ja przed-
stawiam się pierwszy. Nazywam się Alfons Zef- Drzymałkowski. Pochodzę z Krakowa, gdzie studiowałem,
a po przerwaniu studiów pracuję w Polskim Towarzystwie Turystyczno-Krajoznawczym. W swoim życiu
byłem, chyba cenionym, zawodnikiem narciarskim. Specjalizowałem się w slalomie. Posiadam złotą odzna-
kę PTTK.
Lustrował dokładnie twarze obecnych, chcąc sprawdzić, jakie wywarł wrażenie.
 Ale dość o mnie  zakończył.  Kolej na następnych.  Wskazał na Beatę.
Była ładna, urodą rzucającą się w oczy. Być może dlatego ją pierwszą wybrał.
Wstała nieco stremowana i zawstydzona. Ledwie dosłyszalnym głosem wyszeptała:
 Beata Jarzyńska. W tym roku zdałam maturę. Wybieram się na studia. Mieszkam z rodzicami w
Warszawie.
Spoglądano na nią z zaciekawieniem. Wydawała się bardzo nieśmiała i widać było. że nawet to krótkie
wystąpienie sprawia jej trudność.
 Głośniej, głośniej  słychać było z różnych stron.
Podnosili się następni. Ciszkowski słuchał uważnie. Kilku studentów z Wrocławia i dalej dwie współlo-
katorki Beaty. Jedna z nich, Janina Kamińska,  pracownik biurowy", jak sama określiła, mieszkanka Byd-
goszczy, i Teresa Walewska, pracownik naukowy z Lublina. Przyszła też kolej i na Ciszkowskiego. Wystę-
pował pod własnym nazwiskiem: nie było potrzeby robienia z tego tajemnicy. Dodał, że pracuje w radzie
narodowej i jest kawalerem.
 A imię?  nieoczekiwanie zapytała Beatu.
Spojrzał na nią. Jeszcze przed chwilą nieśmiałe dziewczę, patrzyło teraz na niego roześmianymi oczy-
ma. Tego się po niej nie spodziewał.
 Tomek  odpowiedział z uśmiechem.
 Jancyszyn  usłyszał nazwisko kolejnego uczestnika. Nawet nie spojrzał w jego kierunku. Choć nie
przyszło mu to łatwo. Przypadek czy... zastanawiał się. Jeśli to ten sam, który pożyczył z czytelni książki, to
nie może być zwykły zbieg okoliczności. Miał teraz nawet trochę pretensję do majora, że nie pozwolił mu na
bliższe zainteresowanie się osobą tamtego miłośnika literatury. Miałby teraz znacznie ułatwione zadanie.
Podano kolację. Apetyt dopisywał wszystkim. Z półmisków znikły szybko smażone ryby i inne przy-
smaki świątecznego stołu, przygotowane specjalnie na ten wieczór. Ktoś zaintonował kolędę.
Ciszkowski podszedł do Beaty.
 Chciałbym poprosić panią o chwilę rozmowy, ale nie dzisiaj. Dajmy na to, jutro. Zgadza się pani?
 O czym będziemy rozmawiać?  Dostrzegł zaciekawienie w jej oczach.
 Czy od tego zależy pani zgoda?  odpowiedział pytaniem.
 No nie, ale chciałabym wiedzieć.
 Wtedy rozmowa straciłaby cały urok.
 Nie wygląda pan na takiego tajemniczego.
 Pozory mylą  uśmiechnął się Ciszkowski. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnos.opx.pl
  •