[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pory tak zaciekle i próżno szturmowałem.
W delikatnym świetle póznego popołudnia po raz pierwszy wkroczyłem do grobowca na zboczu
opuszczonej kotliny. Byłem oczarowany, a moje serce szalało ze szczęścia, którego nie sposób opisać
słowami. Gdy zamknąłem za sobą drzwi i zszedłem po ociekających wodą, zawilgłych schodach,
przyświecając sobie jedyną świecą, zdawało się, że znam doskonale drogę. I choć świeca o mało nie zgasła,
sycąc się zatęchłym powietrzem, w tym cuchnącym śmiercią i zgnilizną pomieszczeniu czułem się jak w
domu. Rozglądając się wokoło, ujrzałem liczne marmurowe płyty z trumnami lub tym, co z nich pozostało.
Niektóre z nich były zamknięte i nienaruszone, ale inne nieomal całkiem sczezły. Pozostały po nich jedynie
srebrne klamki i płytki otoczone kopczykami białawego kurzu. Na jednej z płytek odczytałem imię sir
Geoffreya Hyde a, który przybył z Sussex w 1640 roku i zmarł tutaj w kilka lat pózniej. W znamienitej niszy
stała jedna doskonale zachowana i pusta trumna, ozdobiona imieniem, na widok którego uśmiechnąłem się
mimowolnie i zadygotałem. Dziwny impuls nakazał mi wspiąć się na kamienną płytę, zgasić świecę i ułożyć
się w pustej trumnie.
W szarym świetle świtu wyczołgałem się z grobowca i zamknąłem za sobą drzwi na łańcuch. Nie
byłem już młodzieńcem, mimo zaledwie dwudziestu jeden zim, które zmroziły mą cielesną powłokę.
Wstający z kurami wieśniacy, którzy mnie widzieli, patrzyli teraz na mnie dziwnym wzrokiem i zastanawiali
się, cóż mogło przydarzyć się temu, którego dotąd uważali za spokojnego odludka, a który najwyrazniej
wracał do domu po całonocnych hulankach i swawolach. Rodzicom pokazałem się dopiero po długim,
dającym odświeżenie śnie.
Od tej pory odwiedzałem grobowiec każdej nocy; widziałem, słyszałem i czyniłem rzeczy, o których
nie chcę tu nawet wspominać. Najpierw zmienił się mój sposób wysławiania, zawsze podatny na wpływy
otoczenia. Wkrótce zaczęła również zwracać uwagę nabyta nie wiadomo kiedy archaizacja dykcji. Pózniej w
moim zachowaniu pojawiły się pierwsze oznaki zuchwałości i braku rozwagi, aż koniec końców pomimo
samotniczego życia stałem się prawdziwym światowcem. Język, dotąd sztywny i częstokroć milczący,
nabrał łatwości wysławiania i gracji Chesterfielda oraz bezbożnego cynizmu Rochestera. Zmieniłem się w
wyjątkowego erudytę, a stronice mych ksiąg pokryły tworzone niejako na marginesie epigramy przywodzące
na myśl Gaya, Priora, a także najbardziej wesołe augustiańskie żarty oraz rymy. Któregoś ranka przy
śniadaniu nieomal doprowadziłem do katastrofy, deklamując z wyraznymi, płynnymi, osiemnastowiecznymi
akcentami nieco swawolny utwór biesiadny, którego treść nigdy nie została zapisana, a który brzmiał mniej
więcej tak:
Pójdzcie tu, przyjaciele, wytoczcie beczkę piwa
Za dzień dzisiejszy pijmy, niech każdy poużywa
Niech na półmiskach waszych mięsiwa wzrośnie stos
A jadło i napitek rozchmurzą smętny los
Po brzegi kufle napełniemy
Bo ważne to jest, że żyjemy
Gdy przyjdzie śmierć, ni króla już, ni dziewki zdrowia nie wzniesiemy!
Mówią, że Anakreon stary nos jak pomidor miał czerwony
Lecz cóż to znaczy, jeśli humor masz stale dobry, wręcz szalony
Boże, duszę mą wez, wolę czerwonym być
Nizli jak lilia białym i w ziemi smętnie gnić!
Betty, pójdz do mnie tu
Całuj, aż zabraknie tchu
Drugiej takiej nie znajdziesz nawet w Piekle, ech, tfu!
Młody Harry się chwieje, jak trzaśnięty w łeb wół
Wkrótce zgubi perukę i się zwali pod stół
Dalej lejcie, bo w kuflach chyba dno widać już
Lepiej leżeć pod stołem, nizli w trumnie, no cóż
Bawmy się tedy i radujmy
Spragnione gardła wnet napójmy
%7łycia używać, nim w ziemi zlec przyjdzie, się nie bójmy
Do czarta tam, już plączą mi się nogi
Język mi kołkiem stawa, kark sztywny mam i błogi
Dozwól no gospodarzu, niech Betty się przysiadzie
Duszy bratniej mi brak, a żony wszak ze mną tu dziś nie będzie
Racz mi rękę swą dać
Chciałbym spróbować wstać
Póki tchu w piersi stanie, życie garścią chcę brać!
W tym czasie również ogarnął mnie trwający do dziś lęk przed burzami i ogniem. Wcześniej były mi
one obojętne, teraz wszelako napełniają mnie niewypowiedzianą zgrozą. Kiedy tylko niebo zasnuwały
burzowe chmury, chowałem się w możliwie najdalszym, najniżej położonym zakątku domu. Zadnia mą
ulubioną enklawą były ruiny spalonej posesji, i fantazjując, częstokroć wyobrażałem sobie, jak musiała
wyglądać w okresie swojej świetności. Pewnego razu wystraszyłem jednego z wieśniaków, prowadząc go
potajemnie do niewielkiego piwnicznego pomieszczenia, o którego istnieniu wiedziałem, choć od wielu
pokoleń było ono zapomniane i nie odwiedzane.
Wreszcie stało się to, czego się od dawna obawiałem. Moi rodzice, zaniepokojeni zmienionym
zachowaniem i wyglądem ich jedynego syna, postanowili śledzić me poczynania, co doprowadziło do
katastrofy. Nie opowiedziałem nikomu o swoich wizytach w grobowcu, strzegąc mego sekretnego celu od
dzieciństwa z iście religijną żarliwością. Teraz jednak zmuszony byłem zachować wyjątkową ostrożność
przy wędrówkach pośród labiryntu zalesionej kotliny, aby nie doprowadzić do swego sanktuarium
potencjalnego prześladowcy. Klucz do grobowca nosiłem zawieszony na rzemyku na szyi, o jego istnieniu
zaś nie wiedział nikt oprócz mnie. Nigdy nie wyniosłem z grobowca żadnej rzeczy, na jaką natknąłem się w
jego wnętrzu.
Pewnego ranka, gdy wyszedłem z wilgotnego grobowca i drżącą dłonią założyłem łańcuch na [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnos.opx.pl
  •