[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nic nie widzę! dodał Beczka.
Próbowali skupić się na zródle dzwięku, wciąż donośniejszego i coraz bliż-
szego. Zbyt bliskiego. Znajdowało się nad nimi. Jak jeden mąż wszyscy unieśli
głowy i odprowadzili wzrokiem tupot niewidzialnych stóp na suficie, mijających
ich i stopniowo cichnÄ…cych.
Z korytarza nad nimi, przez kamienie, przedarł się niewyrazny krzyk.
IdÄ™ ku wom, kumo, idÄ™!
* * *
Dwaj strażnicy biegli jednym z tysięcy pustych zamkowych korytarzy. Bar-
tosz był bardzo podniecony, najazd oznaczał, że będzie coś do roboty. Był także
zły na siebie. Otrzymał bezpośredni rozkaz od Snydewindera. Wiedział, że po-
zostaje to w zgodzie z naturalnÄ… kolejÄ… rzeczy, wszak Snydewinder jest, bÄ…dz co
bądz, lordem kanclerzem. Ale Bartosz miał sobie za złe, że otrzymując rozkaz,
nie narobił odpowiedniego zamieszania ani nie spróbował rozzłościć Snydewin-
dera. W otrzymywaniu od niego rozkazów Bartosz lubił jedynie krótkie chwile,
kiedy wyłożywszy swoje racje, ten mały, wstrętny człowieczek czerwieniał na
twarzy i popadał w furię, słysząc jego pomrukiwania i odchrząkiwania. Bartosz
opanował do perfekcji sztukę wyczuwania właściwej chwili godzenia się na wy-
pełnienie rozkazu, tak by spowodować przy tym maksymalną wściekłość lorda
kanclerza i jednocześnie minimalnie ryzykując. Była to jedyna uboczna korzyść
z pracy, jaką Bartosz czerpał, więc teraz żałował straconej okazji do podrażnienia
siÄ™ ze zwierzchnikiem.
Jedynym powodem, dla którego tym razem zrezygnował ze swojego zwycza-
ju, był niepokojący wyraz twarzy Snydewindera. Przez wszystkie lata obecności
lorda kanclerza w zamku, Bartosz nigdy nie widział go przestraszonego. Tego na-
176
prawdę przestraszonego, drżącego wraka z wybałuszonymi oczami, nie widział
nigdy przedtem.
Perspektywa spotkania z kimś lub czymś, co mogło wzbudzić w Snydewin-
derze tak godny politowania strach, napełniała Bartosza głębokim podnieceniem.
Pragnął uściskać temu komuś lub czemuś dłoń i postawić mu kufelek.
Strażnicy wypadli zza zakrętu i stanęli na skrzyżowaniu korytarzy.
Którędy teraz?
Eee. . . w prawo zdecydował Bartosz.
Pobiegli w tym kierunku, wypatrując jakichś znaków obecności najezdzców:
narysowanych kredą strzałek, fragmentów odzieży zawieszonych na co ostrzej-
szych kawałkach kamieni lub nawet długiego sznurka, po którym mogliby podą-
żyć do wyjścia. O tak, coś takiego okazałoby się bardzo pomocne, ale oczywiście
nic z tych rzeczy nie znalezli. To byłoby zbyt proste.
Jak myślisz, ilu ich będzie? zapytał Bartosz, a jego głęboki głos zadudnił
w pustym korytarzu.
. . . brzmiała odpowiedz.
Jak myślisz. . . Bartosz ponowił pytanie, obracając się przez ramię.
Nagle stanął w miejscu i rozejrzał się. Matusz zniknął. Bartosz stał samotnie
w korytarzu i drapał się po głowie. Gdzie on się podział? Popatrzył przed siebie.
Nic z tego. Od czasu ostatniego skrzyżowania żadnego innego nie było, więc. . .
Popatrzył w stronę, z której przyszedł. Tam dostrzegł stojącego jeszcze przed
skrzyżowaniem Matusza, który wzruszał ramionami i głupawo machał ręką.
Kompletny brak wyczucia kierunku mruknął Bartosz. Następnym
razem powiem po prostu Za mnÄ…! .
* * *
Na terenie każdego zamku znajduje się miejsce, w którym architekt pozwolił
sobie na wyrażenie własnej indywidualności. Niektórzy bez wyraznego powodu
dodają ślepe zakończenia korytarzom, inni w serii dziesięciu, czy dwunastu par
drzwi jedne zmniejszajÄ… w stosunku do reszty o trzy cale i dodajÄ… dowcipny napis
w rodzaju Kucaj lub Kicaj , inni na zwisających parapetach ustawiają rzędami
pokazujÄ…ce obsceniczne gesty gargulce, inni z kolei bawiÄ… siÄ™ w dowcipy wzro-
kowe, przyprawiając skrzydła łukom przyporowym.
Na nikogo jednakże w tej materii nie można było liczyć tak bardzo jak na
McEschera, wynalazcę pionowego, przenośnego łuku przyporowego, samonapeł-
niajÄ…cego siÄ™ wodospadu i ruchomych schodów Möbiusa. ByÅ‚ on bez wÄ…tpie-
nia bezdyskusyjnym mistrzem tak zwanej Artytektury . Już jako dziecko okazał
177
się geniuszem kognitywnego rozumowania trójwymiarowego i interpolowanej re-
aranżacji hiperprzestrzennej. Pewnego letniego dnia rodzice wzięli go na piknik,
gdzie bawił się klockami. Gdy zaniepokojeni tym, że chichocze cicho pod no-
sem, poszli zobaczyć, co porabia, ze zdumieniem odkryli, dlaczego mrówki nie
zaatakowały pikniku: całe ich setki zawzięcie maszerowały po spiralnych, jed-
nopoziomowych, czterostronnych schodach, które prowadziły donikąd. Wiele lat
pózniej, gdy McEscher dostał wolną rękę przy projektowaniu i budowie zamku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]