[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stwo uschłych i kruchych lub tylko zwiędłych i jeszcze pachnących kwiatów i traw polnych,
wszystkie je u stóp wielkiego pieca na ziemię zsypywała, a potem ogień podnieciwszy, gar-
ściami w płomień rzucać zaczęła; wszystko to czyniła w milczeniu zupełnym, z rozpalonymi
oczami i trochę zaciśniętymi usty. Z twarzy jej widać było, że uczuwała ból i trwogę. Rośliny
te, w których barwach i woni od niemowlęctwa prawie kochały się jej zmysły, te cząbry li-
liowe, żółte dziewanny, girlandy czepiających się wzajem traw i łodyg, obejmowały teraz
ogniste języki płomienia i owijały sine zwoje dymu, który słupem wzbijając się w komin, ział
na izbę silne, upajające wonie. Gdy kilkanaście garści uschłego ziela zgorzało już w płomie-
niu, podniosła głowę ku wierzchołkowi pieca i zapytała znowu:
Czemu tak, babulo?
Stara nie odpowiedziała. W takim zamyśleniu pogrążoną była, że nie słyszała może nawet
zapytania wnuczki. Po chwili dopiero u wierzchołka pieca głos chrapliwy i trochę drżący za-
gadał:
Wiele ja na tym świecie dziwnych dziwów widziała i słyszała, wiem ja, co z czego wy-
niknąć może... Stara Prokopicha mnie teraz przed ślepymi oczami jak żywa stanęła i jak żywe
stanęły te łzy, co po jej stareńkiej twarzy jak ciekły, tak ciekły...
Im dłużej ślepa baba mówiła, tym więcej głos jej stawał się monotonnym i zarazem do
śpiewnego, żałosnego recytatywu podobnym.
Była, żyła w siele ludnym, ale bardzo niebogatym, Prokopicha, sołdatka, najemnica ubo-
ga, chaty swej ani krewnych żadnych nie mająca. Męża jej na dalekim świecie na wielkiej
wojnie zabili, a został się przy niej jeden tylko synaczek nieboraczek, który nazywał się Pro-
kopek, imieniem, znaczy, ojcowskim. Biednieńki był ten Prokopek, od wszystkich, prócz ro-
dzonej matki, opuszczony. Ani u niego ojca i bratów, ani chatynki i pola nie było, przyszedł
na świat goły jak Jadam, a jak wyrósł, do cudzych ludzi pracować poszedł. U cudzych ludzi w
poniewierce i biedzie wielkiej pracował, na cudze dobro zyzem patrzał i pochmurny stał się
jak noc jesienna. Choćby wszyscy nie wiem jak weselili się, on sam jeden, jak wilk, bywało,
chodzi, w ziemię patrzy, jakby już sobie mogiłkę chciał kopać, a wszystko o czymściś myśli i
myśli. Nie lubili jego ludzie za pochmurność i niechętność i nie szanowali go, zwyczajnie jak
sierotę j e d y n o k i e- g o, za którym ująć się komu nie było. Aż tu jednego roku zaczął
ktościś gospodarzom konie kraść. Jednemu gospodarzowi koń zginął, drugiemu zginął, trze-
ciemu zginął. Po całym siole poszło krzyczenie t a j płakanie, bo ludzie byli tam niebogate i
strasznie żywiołów tych żałowali, bez których w gospodarstwie ciężko. Szukali złodzieja,
rozpytywali się, pilnowali nie ma! Nie ma i nie ma, rozstąp się, ziemio! A konie jak giną,
tak giną! Jednego razu ktościś podpatrzył, że Prokopek czasem przepada z sioła. Przejdzie,
bywało, dzień, dwa, trzy, przejdzie i n i e d z i e l a (tydzień) cała, a jego w siole nie ma,
gdzieściś m a n d r u j e. Z %7łydami niedowiarkami w lesie rozmawiającym go widzieli i w
miasteczku go widzieli, jak pił w karczmie i s t u ż k i dla jakiejś dziewki kupował, nie wia-
domo, skąd h r o s z e biorąc. Wtedy już wszystkim przyszło do głowy, że to Prokopek, pa-
robek, konie kradnie. Wzięli i do sądu jego zaciągnęli. Sąd słuchał, słuchał i powiedział, żeby
sobie Prokopek do sioła powracał, bo, mówi, nie wiadomo jest, czy to on konie kradł; pewno-
ści, mówi, nie ma; dowody, mówi, lepsze na niego dajcie... Prokopek do sioła powrócił, a
konie jak ginęły, tak ginęły. Wtenczas już ludzi wielki gniew za ich dobro ogarnął. Zaczaili
się raz pod lasem i jak Prokopek z lasu furę drzewa gospodarzowi swemu wiózł, złapali go, t
a j zaczęli w niego walić kijami...
Jezu! rozległ się po izbie krzyk Pietrusi, która z fartuchem pełnym ziół i ręką zatopioną
w uschłe rośliny przed piecem stojąc, oczy szeroko otworzyła i zatrzęsła się całym ciałem.
Kijami! jęknęła jeszcze i opamiętawszy się nieco znowu zioła w ogień rzucać zaczęła.
64
[ Pobierz całość w formacie PDF ]