[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Widział wśród nich swoich zmarłych przyjaciół, między innymi Alexę.
Dostrzegł ją przez chwilę w gąszczu szkaradnych twarzy, jej błagalne
spojrzenie. Chciał do niej popędzić, lecz został odrzucony przez szydzącą z
niego hordę demonów. Po chwili jej twarz zniknęła. Trey otworzył usta do
krzyku, a potem zapadła cisza; potwory zaczęły się rozglądać dokoła, szukając
zródła mocy, którą nagle wyczuły w pobliżu.
Trey także był jej świadom, a gdy wyczuł strach istot Otchłani, wypełniły
go spokój i uczucie ulgi. On także się rozejrzał, ciekaw tego, co nadciągało.
Jakiś człowiek. Brodaty starzec ubrany w długą szatę. Ogarnięty delirium
umysł chłopaka podsunął mu bliblijne skojarzenia. Starzec kroczył poprzez
tłum demonów i dżinów. Jego ciało spowite było w płomienie, które
sprawiały, że mijane istoty krzyczały i jęczały w agonalnych bólach.
Płomienie przenosiły się na kolejne stworzenia, aż strawiły całą hordę i
wtedy dopiero zgasły.
Mężczyzna stanął przed Treyem i przyjrzał mu się zmrużonymi oczami.
Zupełnie nie zwracał uwagi na liżące go płomienie, które nie dawały ciepła,
co Trey zauważył nie bez zdziwienia.
- Theiss - orzekł bez cienia wątpliwości.
- Musisz się uwolnić, młody likantropie - rzekł starzec. - Zbliża się
ostateczna walka i tam jest twoje miejsce.
- Nie mogę. Jestem spętany. Leżę w jakimś warsztacie, nafaszerowany
narkotykami, od których mam zwidy!
- Nie uwolnisz się?
- Nie mogę!
Starzec wciąż mu się uważnie przyglądał spod nastroszonych brwi.
- W twoich żyłach płynie moja krew, Treyu Laporte. Należysz do długiej
linii likantropów, które otrzymały zadanie bronienia Ziemi przed tymi,
którzy pragną ją zniewolić. Nie mów mi, że nie potrafisz uciec.
- Ona zabrała mi amulet! - odpowiedział Trey. Jakaś jego część
zastanawiała się, dlaczego w ogóle wdaje się w dyskusję z wytworem
wyobrazni. - O ile wiem, wyrzuciła go do rzeki.
Starzec milczał długą chwilę.
- Wciąż myślisz, że syn Theissa potrzebuje czegoś takiego? %7łe likantrop
czystej krwi, który pochodzi od stworzyciela amuletu, potrzebuje...
świecidełka?
Trey zorientował się, że choć rozmowa wygląda na normalną - ich usta
układały się w kształt słów - to obaj nie wydają z siebie najmniejszego
dzwięku.
- Bez amuletu nie będę w stanie zmienić postaci według własnej woli. A
nawet gdyby mi się udało, nie byłaby to postać wilkołaka, jaką dotąd
przyjmowałem! Stałbym się... straszną istotą. Nie panowałbym nad swoimi
pragnieniami. Zamieniłbym się w mordercę!
- Skąd wiesz? Skąd wiesz, w co byś się zamienił i co byś zrobił?
- A jakie to ma znaczenie? Oni wszyscy nie żyją! Alexa nie żyje i ani ty,
ani ja, ani amulet nie przywrócimy jej życia. Nie było mnie przy niej! Nie
było mnie tam, by powstrzymać Kalibana.
- Jesteś moim potomkiem, Treyu Laporte. Ty...
Trey pokręcił głową.
- Nie będę dłużej cię słuchał! Nie jesteś prawdziwy! Nic z tego nie jest
prawdziwe! To wszystko jest jeszcze jedną sztuczką!
- Nie musisz mnie słuchać, likantropie. Wsłuchaj się w siebie.
Trey patrzył, jak zmienia się oblicze starca, jak jego twarz się wygładza,
tracąc kolejne zmarszczki. Długi podbródek mężczyzny stał się szerszy,
silniejszy, a jego oczy, kiedy zmieniły kolor z szarego na brązowy, przybrały
zupełnie inny wyraz. Płomienie wciąż pełzały po twarzy, mimo to Trey od
razu rozpoznał swojego ojca.
Daniel Laporte nie wypowiedział ani słowa. Patrzył tylko na syna, a z jego
oczu wyzierał smutek, jakby dzielił z nim ból. Lecz spojrzenie mężczyzny
wyrażało coś jeszcze: nadzieję. Wyczuwając ją, chłopak uśmiechnął się i
skinął głową. Ale nawet widok ojca nie rozwiał rozpaczy, która go zżerała.
Nagle obraz mężczyzny zaczął zanikać. Trey spróbował się poruszyć i poczuł
się tak, jakby był przymurowany do podłogi. Zawołał do ojca, na próżno -
Daniel Laporte zniknął i znowu pozostała tylko ciemność, która spadła na
chłopaka i uniosła go ze sobą. Lecz nim to się stało, Trey zdążył pomyśleć, że
ta ciemność nie różni się tak bardzo od śmierci. Może nawet już umarł. I
zaraz uzmysłowił sobie, że nic go to nie obchodzi.
15
Na czterdzieści minut przed rozpoczęciem meczu okolice stadionu przy
Stamford Bridge zapełniły się kibicami obu drużyn, którzy, ubrani w barwy
klubowe, przepychający się i napierający na siebie nawzajem, podążali na
trybuny pod czujnym okiem policji. W powietrzu unosił się gęsty zapach
płynący z licznych budek z hot dogami ustawionych po drodze, a piękna
pogoda zapowiadała święto, pomimo zbliżającej się zaciekłej rywalizacji. Był
to dzień londyńskich derbów: Chelsea, gospodarz meczu, podejmowała
Arsenał, swojego odwiecznego rywala z północnego Londynu. Bilety już
dawno zostały wyprzedane. Wszędzie pełno było policji i w miarę jak kibice
zbliżali się do stadionu, umundurowani funkcjonariusze kierowali ich do
osobnych wejść, by uniknąć kłopotów.
Przedstawiciele jednej frakcji zaczynali głośno śpiewać, gdy tylko
napotykali rywali, ci zaś nie pozostawali im dłużni i odpowiadali głośnym
skandowaniem, szydząc z drużyny przeciwnika i jej kibiców. W powietrzu
unosiła się grozna atmosfera, lecz nic nie wskazywało na to, by miała się ona
przerodzić w akty agresji.
Robert Holt i jego synek Jake czekali w kolejce do budki z hamburgerami.
Ojciec trzymał dłoń na ramieniu chłopca, by mieć pewność, że malec nie
oddzieli się od niego. Tłum okazał się większy niż podczas ich dwóch
poprzednich wizyt na stadionie, lecz Jake niedawno zapałał wielką miłością
do futbolu, tak więc ojciec obiecał, że zdobędzie bilety na kolejny mecz, by
uczcić jego urodziny.
Robert zamówił właśnie cheeseburgery, gdy usłyszał dziwny ryk płynący [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnos.opx.pl
  •