[ Pobierz całość w formacie PDF ]

szklana noga odpadła. Sopel był na ziemi bryłą gruboziarnistej soli, którą rozdrabnialiśmy w
obozie. Zacząłem tłuc ją obcasem. Kiedy nadawała się już do posypywania, przeszedłem
przez otwartą żelazną bramę i stanąłem przed drzwiami. Bez zastanowienia wszedłem przez
drzwi do holu. W ciemnej kamiennej posadzce wszystko odbijało się jak w spokojnej wodzie.
Widziałem, jak mój jasny płaszcz płynie pode mną w stronę kasy. Poprosiłem o bilet.
Kasjerka spytała: Jeden czy dwa.
Miałem nadzieję, że przez jej usta przemawiało jedynie złudzenie optyczne, nie
podejrzenie. Miałem nadzieję, że widziała tylko podwójny płaszcz, a nie to, że byłem w
drodze do mojego dawnego życia. Kasjerka była nowa. Ale hol rozpoznał mnie, lśniąca
posadzka, środkowa kolumna, witrażowa szyba kasowego okienka, kafelki w lilie wodne.
Zimne zdobienia miały własną pamięć, ornamenty nie zapomniały, kim jestem. Portfel
miałem w marynarce. Dlatego sięgnąłem do kieszeni płaszcza i powiedziałem:
Zostawiłem portfel w domu, nie mam pieniędzy.
Kasjerka powiedziała: Nie szkodzi. Już oderwałam bilet, zapłacisz następnym razem.
Zapiszę cię.
Powiedziałem: Nie, w żadnym wypadku.
Wyciągnęła rękę przez okienko i chciała mnie złapać za płaszcz. Cofnąłem się,
wydąłem policzki, wciągnąłem głowę w ramiona i zacząłem wycofywać się piętami do
przodu, niemal ocierając się o środkową kolumnę, w stronę drzwi. Zawołała za mną: Ufam ci,
zapiszę tylko twoje nazwisko. Dopiero teraz zobaczyłem zielony ołówek za jej uchem.
Uderzyłem plecami o klamkę i otworzyłem drzwi. Musiałem mocno ciągnąć, metalowa
sprężyna ciężko chodziła. Wyślizgnąłem się przez szparę, drzwi skrzypiały za mną.
Wypadłem przez żelazną bramę na ulicę.
Było już ciemno. Aabędz spał biało, powietrze spało czarno. Pod latarnią na rogu ulicy
padało szarymi piórami. Chociaż nie ruszyłem się z miejsca, słyszałem w głowie moje kroki.
Potem ruszyłem i już ich nie słyszałem. Z ust pachniało mi chlorem i olejkiem lawendowym.
Pomyślałem o etubie i aż do samego domu rozmawiałem od latarni do latarni z fruwającym
śniegiem, który przyprawiał mnie o zawrót głowy. Nie z tym, w którym szedłem teraz, tylko z
tym wygłodzonym, z daleka, który znał mnie jako domokrążcę.
Również tego wieczoru babcia zrobiła krok w moją stronę, złapała się za głowę,
spytała jednak:
Wracasz tak pózno, masz dziewczynę.
Następnego dnia zapisałem się na kurs betoniarski do liceum wieczorowego. Tam, na
szkolnym dziedzińcu, poznałem Emmę. Robiła kurs księgowości. Miała jasne oczy, nie
mosiężnożółte jak Tur Prikulicz, tylko jak futerko pigwy. Jak wszyscy w mieście miała
ciemny, nasycony ojczyzną płaszcz. Cztery miesiące pózniej ożeniłem się z Emmą. W tym
czasie ojciec Emmy był już śmiertelnie chory, nie wyprawialiśmy wesela. Przeprowadziłem
się do rodziców Emmy. Wszystko, co moje, miałem przy sobie, trzy zeszyty w linie i ubrania
zmieściły się w drewnianym kufrze z obozu. Cztery dni pózniej umarł ojciec Emmy. Jej
matka przeprowadziła się do salonu i odstąpiła nam sypialnię z małżeńskim łóżkiem.
Pół roku mieszkaliśmy u matki Emmy. Potem przeprowadziliśmy się z Hermannstadt
do stolicy, do Bukaresztu. Zamieszkaliśmy pod numerem 68.68 j ak liczba łóżek w baraku.
Mieszkanie mieściło się na czwartym piętrze, miało tylko jeden pokój i wnękę kuchenną,
toaleta była na korytarzu. Jednakże blisko mieszkania, dwadzieścia minut piechotą, znajdował
się park. Kiedy w mieście nastało lato, chodziłem na skróty po zakurzonych alejkach. Na
piechotę było wtedy tylko piętnaście minut. Kiedy czekałem na windę, w drucianej skrzynce
szybu przemieszczały się w górę i w dół dwa jasno splecione sznury, jakby nadchodziły
warkocze Bei Zakel.
Pewnego wieczoru siedziałem z Emmą w restauracji Złoty Dzban przy drugim stoliku
koło orkiestry. Kelner, który nas obsługiwał, przesłonił sobie ucho i powiedział: Słyszą
państwo, cały czas powtarzałem szefowi, że fortepian jest rozstrojony. A co on zrobił,
wyrzucił pianistę.
Emma spojrzała na mnie surowo. W jej oczach kręciły się żółte kółka zębate. Były
pordzewiałe, powieki zaczepiały onie, kiedy mrugała. Potem drgnął jej nos, kółka się
uwolniły, a Emma powiedziała z jasnym spojrzeniem:
Widzisz, zawsze dopadnie grającego, nigdy fortepianu. Dlaczego poczekała z tym
zdaniem, aż kelner odszedł. Miałem nadzieję, że nie wie, co mówi. W parku miałem wtedy
pseudonim GRACZ. Strach nie zna zmiłowania. Zmieniłem pobliski park. I pseudonim. W
nowym parku, daleko od mieszkania i w pobliżu dworca, przyjąłem pseudonim FORTEPIAN.
Pewnego deszczowego dnia Emma przyszła do domu ze słomkowym kapeluszem w
dłoni. Wysiadła z autobusu. Niedaleko przystanku, przed hotelikiem DYPLOMAT, stał pod
markizą mężczyzna. Kiedy Emma go mijała, spytał, czy może kawałek przejść pod jej
parasolem, do następnego przystanku na rogu. Miał słomkowy kapelusz. Był ogłowę wyższy
od Emmy i do tego w słomkowym kapeluszu. Emma musiała wysoko unieść parasol. A on,
zamiast zaproponować, że go poniesie, wypchnął ją na deszcz i włożył rękę do kieszeni.
Powiedział, że kiedy na wodzie robią się pęcherze, będzie padać kilka dni. Kiedy jego żona
zasnęła, też tak padało. Przesunął pogrzeb o dwa dni, ale deszcz nie ustawał. Wieńce
wystawił na noc na dwór, żeby miały wodę, ale kwiatom to nie pomogło, zalało je i zgniły.
Potem jego głos zrobił się śliski i wymamrotał coś, co zakończyło się zdaniem:
Moja żona poślubiła trumnę.
Kiedy Emma powiedziała, że ślub to coś innego niż umieranie, on stwierdził, że i
jednego, i drugiego należy się bać. Kiedy Emma spytała dlaczego, zażądał portmonetki.
Inaczej będę musiał okraść kogoś w autobusie, powiedział, jakąś niedołężną przedwojenną
damę. A w jej portmonetce nie będzie nic oprócz zdjęcia zmarłego męża. Kiedy uciekał,
kapelusz spadł mu do kałuży. Emma dała mężczyznie swoją portmonetkę. Powiedział: Nie
krzycz, bo wyskoczy. Miał w ręku nóż.
Kiedy Emma skończyła opowiadać, dodała jeszcze: Strach nie zna zmiłowania.
Przytaknąłem.
Taka zgodność zdań często zdarzała się nam z Emmą. Więcej nie powiem, ponieważ
kiedy mówię, opakowuję się jedynie inaczej w milczenie, w tajemnice wszystkich parków i
zgodności z Emmą. Nasze małżeństwo przetrwało jedenaście lat. Emma zostałaby ze mną, to
wiem. Ale nie wiem dlaczego.
W tym czasie aresztowali w parku kukułkę i szafkę nocną. Wiedziałem, że na milicji
mówią prawie wszyscy i że nie pomoże mi żadna wymówka, jeśli oni wspomną o
fortepianie. Złożyłem wniosek o pozwolenie na wyjazd do Austrii. Zaproszenie od cioci Fini
sam napisałem, żeby było szybciej. Następnym razem pojedziesz ty, powiedziałem Emmie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnos.opx.pl
  •