[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rysio Grubiński był jej ulubionym klientem, bo załatwiała z nim drobne
interesiki alkoholowe. Rychu od czasu do czasu podrzucał jej załatwioną
na lewo skrzynkę wódki, za którą pani Stasia płaciła mu po cenach
hurtowych.
Pózniej obrotna kobieta sprzedawała na sali własną wódkę zamiast tej
z magazynu restauracji, oczywiście po cenach gastronomicznych, czyli z
narzutem. Nic więc dziwnego, że swojego dostawcę traktowała ze
szczególnymi względami.
Już po chwili przed obu mężczyznami stały po dwa pełne kieliszki i
dwie butelki oranżady.
- Gadasz tak, jakbyś nie znał Marzeny. Przecież jak ona cię w takim
stanie zobaczy, to jak nic ci ślepia wydrapie - powiedział Rychu,
przyglądając się uważnie swojemu koledze. Oględziny nie wypadły zbyt
pomyślnie. Nie trzeba było znać się na fazach upojenia alkoholowego, by
stwierdzić, że porucznik jest kompletnie pijany.
- Ja jej nie znam? Ja jej nie znam? - powtórzył Brodziak bełkotliwie. -
Otóż wyobraz sobie, że ja ją znam dobrze i dlatego nie idę do niej dzisiaj,
nawet jakby mnie prosiła na kolanach. Nie idę, i już. Niech se nie myśli. Ja
mam swoją godność, rozumiesz, Rychu?
- Czemuś się tak zawziął, Miruś?
- Bo ona mnie wywaliła ze swojego mieszkania tydzień temu. Za nic,
kompletnie za nic. I w tej sytuacji postanowiłem, że nie będę do niej
więcej chodził. Rozumiesz?
- Ae, stary, no to masz teraz przechlapane jak w czołgu rudy sto dwa.
- Zwięte słowa Rychu, jak w czołgu. Albo nawet jak w masce pe-gaz.
Godzina 16.10
Klemens Brokowski mieszkał na Czajczej. Z Przemysłowej było tu
bardzo blisko. Trzeba było tylko minąć budynek studium wojskowego
politechniki, przejść koło kościoła wildeckiego górującego nad
targowiskiem, minąć niewielki placyk ze sklepem z dewocjonaliami Ars
Christiany i pójść w kierunku stadionu Warty. Dwieście metrów w dół
ulicy, po prawej stronie, stał doklejony do starych kamieniczek,
zbudowany w latach siedemdziesiątych czteropiętrowy blok. Od pewnego
czasu Rajmund Lebera był tu częstym gościem. Z Klemensem znali się od
wielu lat. Razem chodzili do powszechniaka, ale pózniej ich drogi się
rozeszły. Rajmund zaczął kręcić interesy na Wildzie, a Klemens rozpoczął
pracę na kolei. Jakieś dwa lata temu spotkali się zupełnie przypadkowo w
piwiarni przy Dzierżyńskiego. Brokowski, który pijał tylko od czasu do
czasu, wszedł akurat na kufelek po drodze z pracy. Jak zwykle w tym
miejscu, gdy pojawiało się piwo, wszystkie miejsca siedzące były zajęte.
Rajmund siedział przy stole, bo dla niego zawsze było tu wolne krzesło.
Gdy spostrzegł dawnego kumpla stojącego na środku sali z kuflem w ręce,
rozglądającego się bezradnie wokół, przywołał go do siebie, a siedzącemu
obok Zdzichowi Kalafiorowi, nazywanemu tak, ponieważ jego
pomarszczony nos do złudzenia przypominał to warzywo, kazał zmiatać w
podskokach i opróżnić zajmowane miejsce.
Dawni koledzy szybko przekonali się, że stara przyjazń, nawet
niepodlewana przez lata, nadal jest silnym uczuciem. Na tyle silnym, że
już po trzecim kuflu zaczęli omawiać techniczną stronę pewnego
intratnego interesu, który mogli z powodzeniem zacząć robić we dwójkę.
Sprawa była banalnie prosta. Rajmund miał pieniądze, albo raczej
mógł mieć, a Klemens jezdził kilka razy w miesiącu do Berlina
Zachodniego. Pieniądze i Niemcy to już pachniało dobrze, trzeba było
tylko dogadać wszystkie szczegóły i można było zacząć rozkręcać biznes.
Rajmund dostarczał kolejarzowi przed każdym wyjazdem
kilkadziesiąt dolarów. Za te pieniądze Klemens kupował od znajomego z
Berlina kilka przechodzonych magnetowidów. Towar umieszczał w
przedziale bagażowym i w ten sposób kontrabanda przejeżdżała
bezpiecznie do kraju. Tu magnetowidy odbierał Rajmund i wstawiał je
zupełnie legalnie do komisu, który prowadziła jego znajoma. Towar
schodził w ciągu zaledwie kilku dni. Zyskiem dzielili się pół na pół. W ten
sposób na jednym wyjezdzie Klemens zarabiał więcej niż przez miesiąc
pracy w PKR i wszystko kręciło się całkiem niezle, ale jak zwykle w
takich wypadkach tylko do pewnego momentu.
Któregoś razu Klemens, który miał trochę czasu w Berlinie, chodził po
peronie, czekając na odjazd swojego pociągu. Przystanął przed
peronowym automatem i zaczął przyglądać się kolorowym paczkom
papierosów. Pomyślał, że chętnie zapaliłby sobie camela albo marlboro,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]