[ Pobierz całość w formacie PDF ]
był starannie utrzymanym trawnikiem i dużym polem kwitnących
chryzantem. Niektóre miały kolor zakrzepłej krwi. Wyglądało to na
komercyjną uprawę kwiatów. Jakaś kobieta wykopywała kępy
chryzantem i przenosiła je do doniczek. Kiedy samochód Qwillerana
zatrzymał się na długim podjezdzie, wbiła spiczasty szpadel w ziemię
i podeszła bliżej. Była wysoka, tak jak jej synowie, a jej ogorzałą i
zniszczoną twarz osłaniał duży, słomiany kapelusz. Nosiła dżinsy z
przypasanymi nakolannikami.
- Mój biedny synu! - wykrzyknęła, obejmując Aubreya
ramionami. - Wyglądasz okropnie! Musisz coś zjeść!
Spojrzała na wąsy Qwillerana.
- Chyba pana gdzieś widziałam. Pan jest tym facetem z gazety?
Napisał pan o pszczołach.
- Jestem też klientem Aubreya. Zatrzymałem się u niego, żeby
kupić miód, i pomyślałem, że chłopak potrzebuje domowego jedzenia.
- Biedak! Wejdzcie do domu, zrobię wam naleśników -
powiedziała. - Muszę cię ostrzyc. Kiedyś ty był ostatnio u fryzjera,
synu?
Kiedy ich oczy się spotkały, Qwilleran powiedział:
- Chciałbym z panią porozmawiać.
- Aubrey, idz do łazienki i obmyj się. Zrzucę te zabłocone
buciory i zaraz wracam.
- Niech pani nikomu nie mówi, że Aubrey tu jest - powiedział
Qwilleran po chwili. - Nawet synom. Będą go zamęczać rozmaici
ludzie - z różnych powodów. Niech pani to z nim przeczeka. Może
pani go przetrzymać przez kilka dni?
Rozdział piętnasty
Przekonany, że postępuje słusznie, Qwilleran zostawił Aubreya z
matką i pojechał do domu, żeby przebrać się przed kolacją z Sarą
Plensdorf. Zaczął od nakarmienia kotów; wyłowił w tym celu kawałki
indyka z pojemnika, który przyniósł ze Spoonery , i zagrzał je w
niewielkiej ilości rosołu, eliminując kaszę jęczmienną i marchewkę.
- To wam musi wystarczyć - wyjaśnił kotom - aż do spotkania z
prawdziwym ptaszkiem.
Potem wziął prysznic, ogolił się, podciął wąsy i ubrał się w
granatowy garnitur, białą koszulę i czerwony krawat w tureckie
wzory. Uznał, że jest to dostatecznie dziwaczny strój jak na kolację z
kolekcjonerką guzików; dziwnym trafem wybrał na ten wieczór
koszulę z kołnierzykiem o przypinanych rogach.
Jadąc po swoją partnerkę do Indian Village, myślał o tym, że
kobieta zdecydowała się wpłacić tysiąc pięćset dolarów na cele
charytatywne, aby przez kilka godzin móc cieszyć się jego
towarzystwem, i że to na nim spoczywa odpowiedzialność za to, aby
wieczór był dla niej pamiętny - czy choćby miły. Sztukę rozmowy z
obcymi lub prawie obcymi osobami miał opanowaną: w końcu była to
jedna z jego umiejętności zawodowych. Można wręcz powiedzieć, że
talent do zadawania pytań i słuchania odpowiedzi uczynił z niego
jedną z atrakcji towarzyskich w Moose County. Miał tylko nadzieję,
że po wyjściu od kosmetyczki Sarah nie będzie wyglądać jak chińska
lalka - albo jeszcze gorzej.
Kiedy dotarł do jej mieszkania, była już gotowa i czekała;
sprawiała wrażenie, że trochę brakuje jej tchu. W nowej sukni koloru
rdzy i marynarce od Chanel wyglądała całkiem elegancko; fryzura,
którą zrobili jej w salonie Brendy, była twarzowa, a naturalny makijaż
przydawał jej niejakiego blasku.
- Czekałem na ten wieczór, Saro - powiedział z galanterią.
- Ja także, panie Q - odpowiedziała podniecona. - Ma pan ochotę
na aperitif, zanim wyjdziemy?
- Chętnie, ale rezerwacja jest na siódmą trzydzieści. Chyba
musimy już iść. - A potem dodał stanowczo: - Jeśli nie zaczniesz
mówić do mnie Qwill, odwołam rezerwację!
Zgodziła się, wyraznie rozbawiona i ucieszona jego słowami.
Spytała, czy potrzebny będzie płaszcz. Qwilleran odpowiedział
twierdząco, ostrzegając, że wieczór może być chłodny.
Kiedy poszła, by zabrać torebkę i - jak się domyślał - po raz
ostatni spojrzeć w lustro, Qwilleran rozejrzał się po wnętrzu:
przestronne pokoje, najwyrazniej dwa mieszkania połączone w
jedno... dużo niebieskiego... antyki, stare obrazy olejne, dobra sztuka
orientalna. Ze zdumieniem dostrzegł psa. Do mieszkań w Indian
Village nie wpuszczano przecież psów. To akurat był basset. Przyjął
dziwną pozycję: stanął na tylnych łapach, a przednie oparł o stolik.
Qwilleran i pies przyglądali się sobie badawczo.
Sarah wróciła i wyjaśniła:
- To sir Cedric. Wiktoriańska robota, rzezbione drewno. Bardzo
realistyczny, prawda?
- Niebywale, muszę przyznać - powiedział Qwilleran. Stolik był
z ciemnego drewna sosnowego, ze zwykłymi, rzezbionymi nogami po
jednej stronie, podczas gdy druga wspierała się na psie. - Sprytne!
Bardzo sprytne!
Podczas jazdy samochodem zadał swej pasażerce pytanie:
- Dobrze ci się mieszka w Indian Village?
Nie było to może najinteligentniejsze pytanie, jakie zdarzyło mu
się sformułować, ale zawsze to jakiś początek.
- O tak! - odparła. - Każda pora roku ma swoje uroki. Teraz jest
czas jesiennych kolorów, w tym roku wyjątkowo pięknych.
- Polly Duncan, którą musisz znać, chciała wynająć mieszkanie
w Indian Village, ale wystraszyła ją odległość od miasta.
- Powiedz jej - powiedziała Sarah z naciskiem - że dojazdy
wcale nie są kłopotliwe; po tygodniu przestaje się o tym myśleć.
- A jak ci się pracuje w gazecie?
- Bardzo przyjemna praca! Wszyscy sprawiają wrażenie, jakby
się dobrze bawili, a przy tym udaje się wydawać gazetę na czas. Mnie
wprowadził do redakcji Junior Goodwinter. To pierwsza praca w
moim życiu.
- Och, naprawdę? - zapytał ze zdziwieniem. - Wykonujesz ją z
wielką pewnością siebie.
- Dziękuję. Skończyłam college Eastern i mogłam mieć dobrą
pracę w Bostonie, ale rodzice chcieli, żebym została z nimi. Wiesz,
byłam jedynym dzieckiem i mieliśmy w rodzinie świetne relacje.
Jezdziłam z matką do Europy, a ojciec zabierał mnie w podróże
[ Pobierz całość w formacie PDF ]