[ Pobierz całość w formacie PDF ]
a Brand przybył w samą porę, żeby mnie wyciągnąć i uratować. Policyjny raport
sugerował coś takiego.
Kto wezwał policję? spytała.
Mają to zapisane jako anonimowy telefon, ale. . .
Bleys ich wezwał. Kiedy zrozumiał, co się dzieje, nie mógł już dotrzeć na
czas, żeby cię uratować. Miał nadzieję, że im się uda. I rzeczywiście.
Nie rozumiem.
Brand nie wyciągnął cię z samochodu. Sam tego dokonałeś. Czekał w po-
bliżu, by się upewnić, że nie żyjesz. A ty wypłynąłeś na powierzchnię i wyczoł-
gałeś się na brzeg. Zszedł więc na dół. Chciał cię obejrzeć i zdecydować, czy
umrzesz, jeśli cię zwyczajnie zostawi, czy może powinien wrzucić cię z powro-
tem. Mniej więcej wtedy przyjechała policja i musiał znikać. Dogoniliśmy go
wkrótce potem. Udało się nam go pokonać i uwięzić w wieży. Potem skontak-
towałam się z Erykiem i opowiedziałam, co zaszło. Polecił Florze umieścić cię
w tym drugim szpitalu i dopilnować, żebyś tam został aż do jego koronacji.
To by się zgadzało mruknąłem. Dzięki.
Co by się zgadzało?
W czasach mniej skomplikowanych byłem tylko zwykłym konowałem
i rzadko miałem do czynienia z przypadkami psychiatrycznymi. Ale wiem, że dla
przywrócenia pamięci nie aplikuje się elektrowstrząsów. Na ogół wywołują prze-
ciwny efekt: kasują pewne krótkotrwałe wspomnienia. Kiedy się dowiedziałem;
co Brand ze mną zrobił, zacząłem coś podejrzewać. W końcu stworzyłem wła-
sną hipotezę. Wypadek samochodowy nie przywrócił mi pamięci, tak samo jak
elektrowstrząsy. Zacząłem ją odzyskiwać w sposób naturalny, a nie w rezultacie
jakiegoś szczególnego szoku. Musiałem zrobić albo powiedzieć coś, co wskazy-
wało, że taki proces się rozpoczął. Brand się jakoś dowiedział i uznał, że w danej
chwili to mu nie odpowiada. Wybrał się zatem do mojego cienia, zamknął mnie
w szpitalu i poddał terapii, która powinna zatrzeć to, co sobie ostatnio przypo-
mniałem. Nie udało mu się: jedynym trwałym efektem było zatarcie wspomnień
z kilku dni przed i po sesji terapeutycznej. Wypadek też miał w tym swój udział.
Ale kiedy uciekłem z Portera i przeżyłem jego zamach na mnie, proces przywra-
cania pamięci trwał nadal, kiedy obudziłem się w Greenwood i kiedy ich opuści-
101
łem. Kiedy mieszkałem u Flory, przypominałem sobie coraz więcej. Rekonwa-
lescencję przyspieszył Random, zabierając mnie do Rebmy, gdzie przeszedłem
Wzorzec. Jestem jednak przekonany, że nawet gdyby to nie nastąpiło, w końcu
odzyskałbym wszystkie wspomnienia. Potrwałoby to pewnie trochę dłużej, ale
przełamałem pewną barierę i przypominanie było procesem ciągłym i coraz szyb-
szym. Dlatego doszedłem do wniosku, że Brand próbował mi przeszkodzić i to
właśnie pasuje do twojej wersji.
Pasmo gwiazd nad nami zwęziło się i wreszcie zniknęło. Jechaliśmy przez
coś, co sprawiało wrażenie ciemnego tunelu z niezwykle delikatnym lśnieniem
gdzieś daleko w przodzie.
Tak odezwała się z ciemności przede mną. Prawidłowo odgadłeś.
Brand bał się ciebie. Twierdził, że pewnej nocy w Tir-na Nog th widział twój po-
wrót i to, jak wniwecz obracasz wszystkie nasze plany. Wtedy nie zwróciłam na to
uwagi, bo nie wiedziałam nawet, że żyjesz. Zapewne wtedy także postanowił cię
odszukać. Czy odgadł miejsce twego pobytu jakimiś magicznymi sposobami, czy
po prostu wyczytał je z umysłu Eryka, tego nie wiem. Pewnie to drugie. Czasami
jest zdolny do takich wyczynów. W każdym razie cię znalazł. Resztę już znasz.
To obecność Flory w tym cieniu i jej podejrzane związki z Erykiem wzbu-
dziły jego podejrzliwość. Tak przynajmniej twierdził. Zresztą teraz to bez znacze-
nia. Co proponujesz z nim zrobić, jeśli wpadnie nam w ręce?
Parsknęła.
Masz przecież swój miecz.
Brand powiedział mi niedawno, że Bleys wciąż żyje. Czy to prawda?
Tak.
Więc czemu ja tu jestem zamiast niego?
Bleys nie jest dostrojony do Klejnotu. Ty jesteś.
Reagujecie na siebie na bliskie odległości. W razie bezpośredniego zagrożenia
Klejnot spróbuje ratować ci życie. Ryzyko zatem nie jest zbyt duże wyjaśni-
ła. Po chwili namysłu dodała: Ale nie bądz za pewny. Szybkie cięcie może
wyprzedzić reakcję. Czyli możesz zginąć w jego obecności.
Zwiatło przed nami urosło i pojaśniało, ale wciąż nie dochodziły z tamtej stro-
ny żadne zapachy, powiewy czy dzwięki. Pomyślałem o kolejnych poziomach
wyjaśnień, na jakie natrafiałem od chwili swego powrotu, a każde z własnym,
skomplikowanym zestawem motywacji i usprawiedliwień wszystkiego, co zaszło,
gdy byłem daleko, co zaszło potem i co działo się teraz. Emocje, plany, uczucia
i cele dostrzegałem jako wiry w wodnej fali, płynącej przez miasto faktów, wol-
no budowane na grobie dawnego ja. Akt jest aktem, w najlepszej, steinowskiej
tradycji, lecz każda załamująca się nade mną fala interpretacji przemieszczała je-
den lub więcej obiektów, które uważałem za bezpiecznie zakotwiczone. To z kolei
wprowadzało zmiany w całości, aż wreszcie samo życie wydało mi się niemalże
zmienną grą Cienia wokół Amberu nieosiągalnej prawdy. Musiałem jednak przy-
102
znać, że wiem teraz więcej niż kilka lat temu, że jestem bliżej sedna spraw, że cała
akcja, która porwała mnie od momentu powrotu, zmierza chyba w stronę jakiegoś
ostatecznego rozwiązania. Czego chciałem? Szansy, by odkryć, co jest słuszne,
i działać zgodnie z tym odkryciem. Roześmiałem się. Czy komukolwiek udało się
kiedy osiągnąć to pierwsze, nie mówiąc już o drugim? W takim razie szukałem
może aproksymacji prawdy, na której mógłbym się oprzeć. To by wystarczyło. . .
I jeszcze szansa, by kilka razy machnąć klingą we właściwym kierunku: najwyż-
sze zadośćuczynienie, jakie może ofiarować świat godziny pierwszej za zmiany
dokonane od południa. Roześmiałem się znowu i sprawdziłem, czy ostrze lekko
wychodzi z pochwy.
Brand mówił, że Bleys organizuje kolejną armię. . . zacząłem.
Pózniej przerwała mi. Pózniej. Nie mamy już czasu.
Miała rację. Zwiatło rozrosło się i przekształciło w okrągły otwór. Zbliżało się
w tempie zupełnie nieproporcjonalnym do szybkości naszego ruchu, jak gdyby
sam tunel ulegał skróceniu. Miałem wrażenie, że to dzienne światło wpada przez
coś, co postanowiłem uznać za wyjście z jaskini.
Jak chcesz powiedziałem, a po chwili dotarliśmy do otworu i wyjecha-
liśmy na zewnątrz.
Zamrugałem. Po lewej stronie było morze, które zlewało się z niebem tej sa-
mej barwy. Złote słońce płynęło/wisiało nad/wśród niego, na wszystkie strony
posyłając promienie blasku. Za plecami miałem teraz już tylko skałę. Przejście
wiodące do tego miejsca zniknęło bez śladu. Niezbyt daleko z przodu i w dole
może jakieś trzydzieści metrów leżał pierwotny Wzorzec. Jakiś człowiek
kroczył po drugim z zewnętrznych łuków, tak pochłonięty marszem, że najwy-
razniej nie dostrzegł jeszcze naszego przybycia. Błysk czerwieni, gdy zakręcał:
Klejnot, zwisający z jego szyi, jak wcześniej zwisał z mojej, z Eryka, z taty. Tym
człowiekiem był naturalnie Brand.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]