[ Pobierz całość w formacie PDF ]

chamskich twarzach. Niektórzy przyjechali z teczkami, inni mieli giętkie trzcinowe kije.
Nadawało im to służbowy i sprężysty wygląd. Wchodzili do kantyny, bo ów mizerny barak
był ich kantyną, gdzie latem pili wodę mineralną - ,,Sudetenquelle , a zimą ogrzewali się
gorącym winem, witali się państwowo wyciągniętym po rzymsku ramieniem, a potem
kordialnie potrząsali prawice, uśmiechali się serdecznie do siebie, rozmawiali o listach, o
wiadomościach z domu, o dzieciach, pokazywali sobie fotografie. Niektórzy dostojnie
przechadzali się po placu, żwir chrzęścił, buty chrzęściły, srebrne kwadraty błyszczały na
kołnierzach, a bambusowe laseczki świstały niecierpliwie.
Różnopasiasty tłum leżał pod szynami w wąskich pasach cienia, oddychał ciężko i
nierówno, gadał po swojemu, leniwie i obojętnie patrzył na majestatycznych ludzi w
zielonych mundurach, na zieleń drzew, bliską i nieosiągalną, na wieżę dalekiego kościółka, z
której dzwoniono właśnie na spózniony Anioł Pański.
- Transport idzie - rzekł któryś i wszyscy unieśli się w oczekiwaniu. Zza zakrętu
wychodziły towarowe wagony: pociąg pchał się tyłem, kolejarz stojący na breku95 wychylił
92 Was wir arbeiten (niem., niegramat.) - co my pracujemy
93 Transport kommen, alles krematorium, compris (niem., franc., niegramat.) - transport przychodzić,
wszystko do krematorium, rozumiesz
94 Alles verstehen (niem., niegramat.) - wszystko rozumieć
95 Brek (z ang.) - rodzaj budki przy ścianie wagonu towarowego, przeznaczonej dla kolejarza
13
się, zamachnął ręką, gwizdnął. Lokomotywa przerazliwie odgwizdnęła, sapnęła, pociąg
potoczył się wolno wzdłuż stacji. W małych zakratowanych okienkach widać było twarze
ludzkie, blade, zmięte, jakby niewyspane, rozczochrane - przerażone kobiety, mężczyzn,
którzy, rzecz egzotyczna, mieli włosy. Mijali powoli, przyglądali się stacji w milczeniu.
Wtedy wewnątrz wagonów zaczęło się coś kotłować i dudnić w drewniane ściany.
- Wody! Powietrza! - zerwały się głuche, rozpaczliwe okrzyki. Z okien wychylały się
twarze ludzkie, usta chwytały rozpaczliwie powietrze. Zaczerpnąwszy kilka łyków powietrza
ludzie z okien nikli, na ich miejsce wdzierali się inni i tak samo znikali. Krzyki i rzężenia
stawały się coraz głośniejsze.
Człowiek w zielonym mundurze, bardziej niż inni obsypany srebrem, skrzywił usta z
niesmakiem. Zaciągnął się papierosem, odrzucił go nagłym ruchem, przełożył teczkę z prawej
do lewej i skinął na posta. Ten powoli ściągnął automat z ramienia, złożył się i przeciągnął
serią po wagonach. Ucichło. Tymczasem podjeżdżały ciężarówki, podstawiono pod nie stołki,
rozstawiono się fachowo przy wagonach. Olbrzym z teczką skinął ręką.
- Kto wezmie złoto albo cokolwiek innego nie do jedzenia, będzie rozstrzelany jako
złodziej własności Rzeszy. Zrozumiano? Verstanden?
- Jawohl!96 - wrzaśnięto nierówno i indywidualnie, aczkolwiek z dobrą wolą.
- Also loos!97 Do pracy!
Szczęknęły rygle, wagony otwarto. Fala świeżego powietrza wdarła się do środka,
uderzając ludzi jakby czadem. Niezmiernie zbici, przytłoczeni potworną ilością bagażu,
waliz, walizek, walizeczek, plecaków, tłumoków wszelkiego rodzaju (wiezli bowiem to
wszystko, co stanowiło ich dawne życie, a miało rozpocząć przyszłe), gniezdzili się w
strasznej ciasnocie, mdleli od upału, dusili się i dusili innych. Teraz skupili się przy otwartych
drzwiach, dysząc jak ryby wyrzucone na piasek.
- Uwaga: Wysiadać z rzeczami. Zabierać wszystko. Wszystkie te swoje klamoty
składać koło wagonu na kupę. Palta oddawać. Jest lato. Maszerować na lewo. Zrozumiano?
- Panie, co z nami będzie? - zeskakują już na żwir, niespokojni, roztrzęsieni.
- Skąd jesteście?
- Sosnowiec, Będzin. Panie, co to będzie? - uparcie powtarzają pytania, wpatrując się
żarliwie w cudze zmęczone oczy.
- Nie wiem, nie rozumiem po polsku.
Jest prawo obozu, że ludzi idących na śmierć oszukuje się do ostatniej chwili. Jest to
hamującego pociąg
96 Jawohl (niem.) - tak jest
97 Also loos (niem. also los) - no to ruszajcie
14
jedyna dopuszczalna forma litości. Upał ogromny. Słońce osiągnęło zenit, rozpalone niebo
dygoce, powietrze faluje, wiatr, który chwilami przewiewa przez nas, to rozparzone, ciekłe
powietrze. Wargi już są popękane, czuje się w ustach słony smak krwi. Od długiego leżenia
na słońcu ciało jest słabe i oporne. Pić, och, pić.
Wylewa się z wagonu różnobarwna fala, objuczona, podobna do ogłupiałej, ślepej
rzeki, która szuka nowego koryta. Ale zanim oprzytomnieją, uderzeni świeżym powietrzem i
zapachem zieleni, już im pakunki wyrywa się z rąk, ściąga się palta, kobietom wyrywa się
torebki, odbiera parasole.
- Panie, panie, ale to od słońca, ja nie mogę...
- Verboten98 - szczeka się przez zęby, sycząc głośno. Za plecami stoi esman, spokojny,
opanowany, fachowy.
- Meine Herrschaften, moi państwo, nie rozrzucajcie tak rzeczy. Trzeba okazać trochę
dobrej woli. - Mówi dobrotliwie, a cienka trzcina gnie mu się nerwowo w rękach.
- Tak jest, tak jest - odpowiadają wielogłośnie, przechodząc, i razniej idą wzdłuż
wagonów. Jakaś kobieta schyla się szybko podnosząc torebkę. Zwisnęła trzcina, kobieta
krzyknęła, potknęła się i upadła pod nogi tłumu. Dziecko biegnące za nią pisnęło:
 Mamełe! - taka mała, rozczochrana dziewczynka...
Rośnie kupa rzeczy, walizek, tłumoków, plecaków, pledów, ubrań, torebek, które,
padając, otwierają się i wysypują barwne tęczowe banknoty, złoto, zegarki; przed drzwiami
wagonów piętrzą się stosy chleba, gromadzą słoiki różnobarwnych marmolad, powideł,
pęcznieją zwały szynek, kiełbasy, rozsypuje się po żwirze cukier. Zapchane ludzmi auta
odjeżdżają z piekielnym warkotem, wśród zawodzenia i wrzasku kobiet opłakujących dzieci, i
ogłupiałego milczenia nagle osamotnionych mężczyzn. To ci, co poszli na prawo - młodzi i
zdrowi - ci pójdą na lager. Gaz ich nie minie, ale wpierw będą pracować.
Auta odjeżdżają i wracają, bez odpoczynku, jak na potwornej taśmie. Bez przerwy
jezdzi karetka Czerwonego Krzyża. Olbrzymi krwawy krzyż wymalowany na masce motoru
roztapia się w słońcu. Niezmordowanie jezdzi karetka Czerwonego Krzyża: to właśnie w niej
wozi się gaz, gaz, którym trują tych ludzi.
Ci z Kanady, którzy są przy schodkach, nie mają chwili wytchnienia, oddzielają tych
do gazu od tych, co idą na lager, wypychają pierwszych na schody, ubijają na aucie, na każde
sześćdziesięciu, tak plus-minus.
Z boku stoi młody, gładko wygolony pan, esman z notatnikiem w ręku; każde auto to
kreska, jak odjedzie szesnaście aut, to jest tysiąc, tak plus-minus. Pan jest zrównoważony i
98 Verboten (niem.) - zabronione
15
dokładny. Nie odjedzie auto bez jego wiedzy i jego kreski: Ordnung muss sein. Kreski
pęcznieją w tysiące, tysiące w całe transporty, o których mówi się krótko:  Z Salonik ,  ze
Strasburga ,  z Rotterdamu . O tym będzie się już dziś mówiło  Będzin . Ale na stałe uzyska
nazwę  Będzin-Sosnowiec . Ci, którzy pójdą z tego transportu na lager, dostaną numery: 131-
132. Rozumie się tysięcy, lecz w skrócie będzie się mówiło właśnie tak:  l 31 - 132 .
Transporty rosną w tygodnie, miesiące, lata. Gdy skończy się wojna, będą liczyć
spalonych. Naliczą cztery i pół miliona. Najkrwawsza bitwa wojny, największe zwycięstwo [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnos.opx.pl
  •