[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Jestem młodością! Jestem radością! Jestem pisklęciem, które dopiero co wykluło się
z jajka! - zawołała, cytując swoje ulubione zdania z Piotrusia Pana. Zakręciła piruet na
czubkach palców, ale za bardzo przechyliła się i straciła równowagę. Zamachała ramionami
jak ptak zrywający się do lotu i wpadła do basenu.
- Doris, nie widziałaś Annie?
Doris, siedząca z przyjaciółmi przy stoliku do kart,na dzwięk znajomego głosu
podniosła głowę. John był zmartwiony i poirytowany.
- Może poszła do domu? - podsunęła uprzejmie, ale on tylko westchnął:
- Mam nadzieję, że nie.
- Przykro mi, John, ale nie widziałam jej już od dłuższego czasu - odparła krótko,
spoglądając obok niego na taras. Najważniejsi goście już wyszli, pozostało tylko kilku
przyjaciół i sąsiadów. Naraz Doris podejrzliwie przymrużyła oczy i uważniej przebiegła
wzrokiem twarze na tarasie.
- A ty nie widziałeś R.J.? - zwróciła się do Johna. Ich oczy spotkały się i obydwoje w
tym samym momencie pomyśleli o podobnych kłopotach.
- Na pewno jest gdzieś w ogrodzie - rzekł John pospiesznie. - Rozejrzę się.
- Tak, zrób to - zgodziła się Doris nieobecnym głosem.
Gdy John wyszedł, podeszła do okna i obrzuciła wzrokiem znajomy widok: ogród
123
kwiatowy, ogród ziołowy, szklarnie, plac zabaw z huśtawkami i drabinkami do wspinania, na
którym żadne dziecko nie bawiło się już od dziesięciu lat. Dalej, za trawnikiem, zaczynała się
część parkowa porośnięta wyłącznie drzewami i krzewami.
Za plecami usłyszała wybuch śmiechu. Robanna Scott, żona burmistrza, rozkładała
karty tarota.
- To jest cesarzowa, pani sytuacji - powiedziała z dramatycznym przejęciem i
odwróciła kolejną kartę. Był nią Wisielec. - Strzeż się śmierci w wodzie.
Doris poczuła zimny dreszcz i niepostrzeżenie wysunęła się z domu.
Annie wpadła do wody z głośnym pluskiem. Parsknęła, odbiła się od dna i roześmiała
się głośno, bo wiedziała, że jeśli nie będzie się śmiać, to zacznie płakać. Sukienka krępowała
jej ruchy. Rozejrzała się dokoła: nie było nikogo. Z pewnym trudem wysupłała się z fałd
materiału i rzuciła wartą siedemset dolarów suknię na oślep za siebie. Poczuła się uwolniona z
wszelkich więzów, kalendarzy, termometrów i terminów spraw sądowych. Chłodna woda
swobodnie obmywała jej ciało. A więc jednak była dzieckiem swoich rodziców!
- Mamo, tato, jestem waszym dzieckiem! - zawołała na głos, przypominając sobie, jak
często w nocy z przerażeniem obserwowała rodziców kąpiących się nago w stawie.
Mama i tato... Henry i Lydia Blake. Miłośnicy marihuany i wolnego życia, w latach
sześćdziesiątych jungowscy terapeuci. Pózniej przerzucili się na Gestalt, a potem jeszcze na
coś innego. W połowie lat siedemdziesiątych założyli dom terapii grupowej - nie wolno było
nazywać go komuną! - dla nastolatków z problemami. Były to wszelkiego rodzaju problemy,
jakie wówczas klasyfikowano pod pojemną etykietką schizofrenii. Pobytu w Mili House w
Oregonie nie pokrywało ubezpieczenie, toteż terapia nie była ani krótka, ani tania.
Mili House. Nawet po tylu latach Annie wciąż zle reagowała na to wspomnienie. Była
to zrujnowana farma na krzywych fundamentach, pełna używanych mebli, dywaników ze
skrawków materiału, makram, a przede wszystkim dziwacznych dzieciaków. Jedli to, co
urosło w wielkim ogrodzie - menu było ściśle wegetariańskie - a czego nie zdołali zjeść,
sprzedawali w miejscowej spółdzielni. Przed przyjazdem do Chicago Annie nie wiedziała, co
to fast food. Jej posiłki składały się z fasoli, soczewicy, produktów sojowych i z pełnego
ziarna, a wszystko to grubo posypane kiełkami, plus garść witamin. Wciąż pamiętała zapach
tego domu - dym papierosowy i woń ludzkich ciał.
Ale nie mogła sobie przypomnieć ani jednej szczerej, serdecznej rozmowy z
rodzicami, wyłącznie psychoanalityczny bełkot. Teraz wiedziała, że jej rodzice nie byli złymi
ludzmi, tylko po prostu złymi rodzicami. Całą swą uwagę skupiali na obcych dzieciach, nie
zauważając przy tym, że ich własna córka rośnie zaniedbana i przepełniona gniewem.
Wyobrażali sobie, że Annie wzrasta w najlepszej atmosferze, wśród licznych braci i sióstr.
Ale życie nie bywa takie proste. Pacjenci, rozpieszczone dzieci bogatych rodziców,
rzeczywiście byli chorzy, ale nie na tyle, by nie dać jej odczuć, że jako córka terapeutów jest
tam czymś w rodzaju pomocy domowej i sanitariuszki. Tak więc, gdy inne, żyjące w
naturalnych warunkach dzieci w jej wieku oglądały w telewizji Zagubionych w kosmosie i
Rodziną Bra-dych, ona obserwowała na żywo Zagubionych w życiu" oraz Rodzinę
szaleńców".
Kulminacyjny moment nadszedł wówczas, gdy Annie skończyła trzynaście lat i jej
124
ciało zaczęło się rozwijać. Pewien ponury, pryszczaty, podły siedemnastolatek uwięził ją w
łazience, gdzie zabrał się do obmacywania jej pączkujących piersi i wzgórka między nogami.
Zapewne doszłoby do gwałtu, gdyby ktoś nie zaczął się dobijać do drzwi. Annie z płaczem
pobiegła do rodziców i opowiedziała im wszystko urywanymi zdaniami, między jednym a
drugim wybuchem histerii. Ale gdy zażądała, by wyrzucili tego chłopaka z domu, odmówili,
posługując się terapeutycznym żargonem, który słyszała przez cały czas: odreagowanie,
przeniesienie, hipomania, oczywiście, że to było niewłaściwe zachowanie, ale..." Tłumaczyli
jej, że ten chłopak jest chory, że potrzebuje zrozumienia i pomocy. Zapewniali, że bardzo
żałuje tego, co zrobił, obiecali zwiększyć dawki lekarstw i witamin.
Annie zrozumiała z tego tylko jedno: że nikt jej nie obroni. Nikogo nie obchodziło, co
czuła i czy jest bezpieczna. Choć była tylko dzieckiem, bez trudu odkryła brutalną prawdę:
rodzina chłopaka była bogata i suto płaciła za jego pobyt w Mili House. Annie spakowała
swoje rzeczy do plecaka, ukradła trochę drobnych pieniędzy i, nie oglądając się za siebie,
wsiadła do autobusu, który jechał do Chicago. Adres nadawcy wypisany na kartce z
życzeniami świątecznymi przywiódł ją do domu dziadków.
To był punkt zwrotny w jej życiu. Nigdy już nie wróciła do Oregonu i rzadko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]