[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cam. Mimo tak wątłego ciała są jednakże bardzo zdrowi i wytrzymali nadzwyczajnie na mróz
i gorąco.
Długie noce przesypiają wprawdzie po większej części, ale gdy zajdzie potrzeba, umieją
na najtęższym mrozie pracować z zapalczywością, która we mnie podziw wzbudza.
Duch w tych karzełkach dziwnie zmarniały. Co się to porobiło z tymi okruszynami cywi-
lizacji, któreśmy ze sobą z Ziemi przywiezli! Poglądam naokół siebie i mam takie wrażenie,
jakbym się dostał między jakieś istoty w połowie zaledwie będące ludzmi... Umieją one czy-
tać i pisać, umieją z rudy wytapiać metale, zakładać sidła i tkać odzienie, posługując się
ogniem, znają nawet użyteczność różnych narzędzi mierniczych, rozmawiają ze mną dość
czystą polszczyzną i rozumieją niezle treść książek pisanych po francusku i angielsku -ale
pomiędzy sobą posługują się jakąś dziwną, ubogą gwarą, na którą składają się poprzekręcane
słowa polskie, angielskie, malabarskie i portugalskie, a pod ciasnymi ich czaszkami myśli
płyną leniwie i ociężale; zda się, że z największym wysiłkiem łączą je w słowa, pomagając
sobie przy tym ruchami rąk i twarzy, jak dzicy gdzieś w głębi Afryki lub na południowych
krańcach amerykańskiego lądu.
I taki niezmierzony smutek mnie ogarnia, gdy patrzę na to trzecie pokolenie przybyłych
tu z Ziemi ludzi! Smutek tym większy, że nie mogę się w przeświadczeniu własnej wyższości
oprzeć uczuciu pogardy dla tych biednych niby-ludzi, a zarazem czuję, że jestem współwin-
nym w zbrodni, która się stała. Bo myśmy naprawdę sponiewierali zbrodniczo dostojność
ludzkiej rasy, przeniósłszy ją tu we własnych osobach i pozwalając jej się mnożyć na tym nie
dla niej utoczonym globie... Natura jest nieubłagana zarówno wtedy, gdy w tryumfalnym po-
chodzie kroczy naprzód i spełniając swe od wieków umiłowane dzieło rozwoju, stwarza for-
my ciągle nowe, a coraz to wyższe -jak i wtedy, gdy obrażona cofa się i odwołuje to, co stwo-
rzyła. Daremnie z nią walczyłem, chcąc w księżycowym pokoleniu utrzymać ducha na tej
wysokości, do jakiej wzbił się na Ziemi. Jedyny, a nieoczekiwany skutek mych usiłowań, to
ta z bojaznią połączona cześć, jaką dla mnie mają. Jestem dla nich nie tylko olbrzymem, ale i
tajemniczą istotą, która wie, czego oni nie wiedzą, i rozumie, czego oni pojąć nie są zdolni...
A przy tym Ada opowiada im ciągle, że na północy jest kraj, gdzie słońce nigdy nie za-
chodzi, a dalej jest okropna, bezbrzeżna i śmiertelna pustynia, a nad pustynią świeci olbrzy-
mia złocista gwiazda i że ja z tej gwiazdy na Księżyc przybyłem. Czyż to nie dość, aby zamą-
cić biedne mózgi tych karzełków? Nie byli tam nigdy i nie widzieli świecącej Ziemi, lecz Ada
była ze mną w Kraju Biegunowym i opowiada im teraz cuda, a oni słuchają jej z zapartym
oddechem i poglądają lękliwie ku mojej, wobec nich olbrzymiej, siwej postaci...
I tak jestem wśród nich samotny!
*
Jest noc. Nie umiem, niestety, jak ci księżycowi ludkowie przespać trzystu godzin z rzę-
du - więc siedzę i dumam.
Mieszkam sam w starym domu, który zbudowałem był niegdyś z Martą i Piotrem; we
dnie kręcą się tutaj dokoła stawu karzełki i przyglądają mi się ciekawie, choć przecież znają
mnie od dzieciństwa, ale nie wiem, dlaczego żaden z nich wejść się tutaj nie waży. Ada jedna
przychodzi do mnie o pewnych stałych porach dnia, składa żywność, porządkuje, co trzeba, a
jeśli mnie w domu zastanie, zadaje parę zwyczajnych, utartych pytań, a potem spędza jeszcze,
siedząc na progu, parę godzin w milczeniu - i odchodzi zostawiając mnie znowu samego.
Zdaje mi się, że ona pojmuje te odwiedziny jako pewien rodzaj obowiązku względem
mnie i spełnia je jak gdyby obrządek czci, należnej Staremu Człowiekowi.
Obłąkana jest ta kobieta dziwnym obłędem. Na pozór zupełnie spokojna i przytomna, ma
ideę maniacką, która, nie wiem, skąd się wzięła w jej umyśle... Zdaje jej się, że ja jestem nad-
82
przyrodzoną istotą, władnącą tym księżycowym światem, a ona moją kapłanką i prorokinią
tego ludku, który w nią wierzy niezachwianie.
Jakiś mit, jakaś nowa, fantastyczna religia powstała w jej biednej głowie, złożona ze zdań
Pisma Zwiętego i opowiadań moich o Ziemi i naszym tu przybyciu. Głosi ją dzieciom Toma,
które jej więcej wierzą niż mnie.
Początkowo starałem się przez długi czas przeciwdziałać wszelkimi sposobami rozsze-
rzaniu się tego mitu, w którym tak niepoślednie miejsce zajmowała moja osoba, ale przeko-
nałem się w końcu, że jestem pod tym względem zupełnie bezsilny. Tłumaczyłem Adzie dłu-
go, że przecież ja -jak i rodzice jej, których musi jeszcze pamiętać - jestem takim samym
człowiekiem, jak ludzie na Księżycu, a jeśli jestem większy i silniejszy, to tylko dlatego, że
się na innej, większej planecie, na Ziemi, urodziłem. Słuchała uważnie i w milczeniu, a gdym
się wreszcie zniecierpliwił, szepnęła, spoglądając na mnie z chytrym uśmieszkiem:
- A jak ty, Stary Człowieku, zdołałeś dostać się tu ze Ziemi i przenieść moich rodziców,
czego by nikt inny nie potrafił? skąd ty wiesz wszystko, czego nikt inny nie wie? a przede
wszystkim, dlaczego ty nie umierasz, tak jak inni?
Zgromiłem ją i zakazałem jej raz na zawsze rozsiewania o mnie baśni, ale nie na wiele się
to przydało. W kilka godzin usłyszałem tylko, jak mówiła do Jana, który jest teraz księżyco-
wym patriarchą, a szedł właśnie do mnie w jakimś interesie:
- Stary Człowiek się gniewa. Stary Człowiek nie chce, aby wiedziano, że on jest... Starym
Człowiekiem. Jan się strapił ogromnie.
- To zle, to bardzo zle, a ja właśnie chciałem prosić go, aby przeniósł pod mój dom ka-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]