[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tylko cieszył się jazdą "pokągiem". W sypialnym spał doskonale i rano szalał po całym
wagonie. Jazda "kamkajem", autobusem i jeszcze ciuchcią do Piaseczna wywołała zachwyt.
Nie mógł usiedzieć na jednym miejscu. Wszystko było dla niego nowe i nieznane. Przy
wieczerzy był bardzo grzeczny. Kieliszkiem soku przepijał do wszystkich i ciągle prosił, żeby
mu też dolać "udki". Punktem kulminacyjnym było oczywiście przyjście Mikołaja. Andrzej w
ogromnej czapie z długą brodą i w kożuchu na lewą stronę wyglądał imponująco. Dzikunio
przeląkł się bardzo, ale od razu głośno zaznaczył. - Diku nie boi - poszedł go ucałować.
Radość z wyciąganych z worka zabawek była szalona. Czekoladę podzielił zaraz na równe
części i rozdał wszystkim kolejno. Na noc poustawiał zabawki koło łóżeczka i dopiero
uszczęśliwiony zasną. Kiedy obudziłam się rano, Dzik już nie spał, tylko przechylony przez
poręcz rozmawiał ze swoimi skarbami. W pierwszy dzień świąt szalał po całym domu i
ogrodzie. Serce dziadków i wujka Andrzeja zdobył całkowicie. Ogólnie biorąc święta w
Gołkowie upłynęły przemiło. Cała rodzina Wacka przyjęła mnie z Dzikuniem serdecznie i
życzliwie. Cieszy to mnie bardzo. Jutro jedziemy na obiad do Irki i wieczorem wracamy do
Sopotu. 28 grudnia Sopot Znów w domu. Wacek został jeszcze w Warszawie na dwa dni. Ma
załatwić sprawy służbowe. Podróż powrotna odbyła się z przygodami. Ale od początku. - Ale
dziadzia pedzie i ujek też pedzie. - A babcia? - spytał Andrzej. - Abcia ne, abcia obiad usi
obić. Bardzo się to wszystkim podobało. W drodze na każdej stacji chciał wysiadać i wracać
do "abci". U Irki czuł się od razu jak u siebie. Witał się ze wszystkimi pierwszy, częstował
każdego słodyczami, a dzieci Irki rozpoznawał wołając głośno: - Te Nene, a to Dzidzi. Cały
dzień biegał, opowiadał, oglądał i pokazywał swoje zabawki. Wieczorem, kiedy przyszła pora
odjazdu, tak się śpieszył na stację, że machnął koziołka na schodkach. Pomimo podrapań nie
płakał, tylko pytał o "pokąg". Na Dworcu Głównym, podczas gdy stałam w kolejce po bilety,
siedział na walizce i rozglądał się ciekawie wokoło. Czekanie trwało długo ale Dziku zupełnie
się tym nie przejmował. Rozpoczął rozmowę z jakimś panem, któremu powiedział jak się
nazywa, ile ma lat, co dostał od Mikołaja i dokąd jedzie. Kiedy wróciłam, częstował go
cukierkami i zachęcał do jedzenia. Ludzie zebrani wokoło nie wierzyli, że ma dopiero trzy
lata. Na peronie po wejściu do wagonu sypialnego tłum ludzi. Pociąg dopiero podstawili, a
konduktor wpuszczał powoli, dokładnie sprawdzając bilety. %7łeby uniknąć tłoku stanęłam na
końcu. Niespodziewanie pociąg szarpnął i ruszył. Parę osób wskakiwało już w biegu .
Zostałam na peronie z Dzikiem, torbą i ciężką walizką. Jak błyskawica stanęła przed oczami
perspektywa nocowania z dzieckiem na dworcu. Bez zastanowienia chwyciłam je na rękę i
taszcząc walizkę zaczęłam biec za pociągiem. Na stopniach stali już ludzie i nawet wskoczyć
nie było można. Na szczęście ktoś z odprowadzających na peronie zobaczył, co się święci, i
wyrwawszy mi walizkę z ręki krzyknął, żebym skakała. Zwolnioną ręką chwyciłam za
uchwyt wagonu i ledwo wydzwignęłam się na pierwszy stopień. Ktoś odebrał Dzika i resztką
sił chwyciłam walizkę od biegnącego za pociągiem nieznajomego. Parę minut jechałam na
stopniu, nie mając sił zrobić kroku dalej. Walizka była tak ciężka, że poprzednio
przystawałam co parę kroków. A Dzik też swoje 16 kg waży. Stumetrówka z takim
obciążeniem zrobiły swoje. Nogi mi się trzęsły. Byłam nieprzytomnie zmęczona i nerwowo
wykończona. W korytarzu usiadłam na taborecie i paliłam łapczywie papierosa. Dzik płakał
rozżalony. - Pokąk be, pokąk uciek. Na szczęście reszta podróży upłynęła spokojnie. 2
stycznia Sylwestra spędziliśmy w Grand Hotelu. Byli Januszowie, Wojtek i Irka, która wpadła
tu na parę dni. Bardzo udany wieczór. Dziś zaczęliśmy remanent. Sklep będzie zamknięty
parę dni. Wojtek namawia na narty. Podobno są tu niezłe tereny. Trzeba i o tym pomyśleć.
Poniemieckie narty można kupić za grosze. 10 stycznia Byliśmy ze Zbyszkiem i Wojtkiem na
nartach. Pożyczone buty, rozklekotane deski i pumpy Wacka. Czułam się jak łamaga. Nie
wiem, czy to kwestia tak długiej przerwy, czy też nie nadaję się w ogóle do tego sportu.
Wstyd mi było okropnie. Najprostrzy zakręt nie wychodził. Trzeba zrezygnować z tej
zabawy. 14 stycznia 1947 Dzik zachował się dziś jak dorosły. Był akurat sam w domu, kiedy
przyszedł kierowca z listem do Wacka. Dzik go nigdy nie widział, ale naśladując nas zaprosił
go do stołu. Wyciągnął z bufetu schab, masło, wędlinę, postawił wszystko na stole i rozkazał:
- Jedz, to doble. Potem przytaszczył ze swojego pokoju zabawki i pokazywał, co od kogo
dostał. Kiedy wróciłam ze sklepu, komitywa była zupełna. Synuś zresztą strasznie lubi
gospodarować w kuchni. Dobiera się do wszystkiego, tam gdzie tylko może dosięgnąć.
Smakuje mu surowa cebula, korniszony, a nawet tran. Raz nalał sobie pół szklanki i wypił
duszkiem. Kiedy zauważyłam ubytek w butelce, spytałam, czy czego nie zrobił. Przyznał się
od razu. - Diku pił kan - pokazał szklankę - tu sobie nalał. - Nawet się nie pochorował i w
dalszym ciągu przepada za tranem. W niedzielę byliśmy na długim spacerze po zmarzniętym
morzu. Dzik brnął po kolana w śniegu, zapadał się i wywracał ciągle. Nie płakał jednak, tylko
śmiejąc się wołał za nami. - Pekaj, pekaj na Dika, Dik zrobił buch. Największe zmartwienie to
śmierć naszego Shota. Zdechł na nosówkę. Musieliśmy ukryć to przed Dzikuniem, bo rozpacz
byłaby straszna. Biedny chodzi teraz na podwórko "ukać Ota". Wraca ze smętną minką i
zrezygnowany powtarza: - Oto nie ma, Ot poszedł na pacer. Musimy koniecznie kupić
drugiego psa. 3 lutego 1947 Siedzę od rana w sklepie. Ta praca mierzni mnie coraz bardziej.
Beznadziejne wyczekiwanie na klienta od rana do wieczora jest denerwujące. Zarobków nie
ma żadnych, a czas ucieka. Bezczynność jest chyba bardziej męcząca niż praca. Złapałam się
na tym, że z żalem wspominam czasy szoferskie. Zimno, bo zimno, ale przynajmniej działo
się coś stale nowego. Dochodzę do wniosku, że kupiectwo nie jest fachem dla mnie. Mam
ochotę nabyć taksówkę. Może przekonam powoli Wacka do tego projektu, bo absolutnie nie
chce się na to zgodzić. Od tygodnia mamy psa. Jest to biało-brązowy seter. Nazywa się Lot.
Dzik pokochał go natychmiast i zapomniał od razu o Shocie. Lot jest duży, silny i wspaniale
nauczył się wozić Dzika saneczkami. Radość szalona. 14 lutego Karnawał mija bez
większych szaleństw. Jakaś popijawa czy brydż u Januszów lub Zygmuntów i na tym koniec.
W ostatki postanowiliśmy z Andrzejewskimi zabawić się na całego. Zaczęliśmy od Grand
Hotelu. Oślepiające światła, wyglansowane posadzki, huczna orkiestra i piękne toalety.
Czuliśmy się trochę nie na miejscu. Nasze wyjściowe stroje są bardzo skromne. A możliwości
finansowe jeszcze gorsze. Zmiana lokalu została postanowiona jednomyślnie. Obok w parku
odbywał się wielki bal sztuki urządzany przez studentów Akademii Plastycznej. Ręcznie
malowane plakaty od tygodnia zawiadamiały o tej zabawie pełnej niespodzianek i atrakcji.
Już na wstępie zaskakiwał oryginalny nastrój. Przyćmione światła, dyskretna muzyka i
dymiące kadzidła. Na dużej sali zamiast stolików i krzeseł długie kanapy wzdłuż ścian, a
przed nimi zwykłe drewniane ławy zastawione butelkami. Wszyscy ludzie jednakowo ubrani.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]